Od samego rana w Europie Zachodniej indeksy oscylowały wokół zamknięć z czwartku – to lekko rosnąc, to spadając poniżej kreski. Nie ulegało wątpliwości, że najważniejsza część handlu przypadnie na popołudnie. O 14.30 naszego czasu miał się bowiem ukazać najnowszy raport dotyczący zmiany liczby etatów w amerykańskiej gospodarce. Dane te miały dać inwestorom odpowiedź, czy firmy w USA pod koniec roku wreszcie zaczęły śmielej zwiększać zatrudnienie – a co za tym idzie, jakie są szanse na wzrost w Stanach wydatków konsumpcyjnych i przyspieszenie w gospodarce.

Dane, które podał Departament Pracy, okazały się jednak niejednoznaczne. 103 tys. nowych etatów to bowiem z jednej strony wynik o ponad 30 tys. lepszy niż w listopadzie, ale z drugiej o ok. 70 tys. gorszy od prognozowanego przez ekonomistów. Nic więc dziwnego, że rynki miały problem z jego interpretacją. Początek sesji w USA stał pod znakiem falowania wokół kreski i dopiero po około dwóch godzinach indeksy zaczęły lekko tracić na wartości. Za nimi podążyły rynki europejskie, gdzie spadki uwidoczniły się nawet jeszcze mocniej niż za Atlantykiem.

Ostatecznie na Starym Kontynencie najsłabiej wypadły rynki w Paryżu, Lizbonie i Madrycie, gdzie indeksy spadały pod koniec sesji, odpowiednio, o 0,8 proc., 0,9 proc. i niemal 1,4 proc. Trzeba jednak pamiętać, że giełdy w stolicach Portugalii i Hiszpanii nadal są presją spekulacji dotyczących możliwego nasilenia kryzysu w eurolandzie. Inwestorzy nadal wyprzedawali dziś akcje tamtejszy banków, reagując na ujawnione w czwartek plany Brukseli, która chciałaby obarczyć w przyszłości obligatariuszy banków kosztami niesienia im pomocy. W Nowym Jorku ok. 17.30 naszego czasu indeksy traciły po ok. 0,5 proc.

Mimo słabszego piątku pierwszy tydzień 2011 r. należy zapisać na plus dla światowych rynków akcji. W środę wyznaczające światowe trendy rynki nowojorskie znalazły się najwyżej od początku obecnej hossy i na razie nic nie wskazuje, by jej kontynuacja miała być w najbliższym czasie niemożliwa.