Wydawało się, że we wtorek warunki do wzrostów na warszawskiej giełdzie są wręcz wymarzone. Szał zakupów na innych europejskich rynkach w połączeniu z pustym kalendarzem makroekonomicznym, który potencjalnie mógłby zmącić spokój inwestorów, to było jednak za mało aby przekonać inwestorów na GPW do większych zakupów. Nasz rynek praktycznie przez cały dzień tkwił w martwym punkcie i tylko z zazdrością mogliśmy patrzeć na to, jak poczynają sobie inni.
Od samego początku dnia nasz rynek raził słabością. Już w pierwszych minutach handlu widać było, że inwestorzy nie mają pomysłu jak rozegrać sesję. W związku z tym przez długi czas mieliśmy do czynienia z męczącym przeciąganiem liny. Jedynym pozytywem było to, że WIG20 przez długi czas utrzymywał się mimo wszystko nad kreską. Wzrosty miały jednak charakter symboliczny i trudno było do nich przywiązywać jakąś większą wagę.
Niestety mijały kolejne godziny, a byki ani myślały iść za ciosem. Kontrastowało to z zachowaniem innych rynków. Szczególnie mocno prezentowały się niemiecki DAX, który w ciągu dnia zyskiwał nawet około 4 proc. nadrabiając tym samym poniedziałkowe zaległości (nie było wtedy sesji w Niemczech). Ponad 2 - proc. wzrosty notował także rynek hiszpański, francuski czy też rosyjski. My jednak musieliśmy obejść się smakiem.
Ostatnią nadzieją byli dla nas Amerykanie. Mocne otwarcie notowań na Wall Street byłoby szansą na to, aby inwestorzy przekonali się jednak do zakupów akcji. Nic jednak takiego się nie wydarzyło. Amerykanie bowiem ostrożnie rozpoczęli notowania, a to ostatecznie pogrzebało szanse na to, aby WIG20 rzucił się w pogoń za resztą Europy. Mało tego...nad naszym rynkiem pojawiło się ryzyko przeceny. WIGO momentami był nawet pod kreską, jednak niedźwiedzie też nie były w stanie wyprowadzić mocniejszego ciosu.
Do ostatnie chwili trwała więc walka między popytem, a podażą. Ostatecznie batalię tę wygrały byki. WIG20 zyskał 0,2 i zamknął notowania na poziomie 1736 pkt. Duży niedosyt jednak pozostał.