Na razie żaden, wszystkie rozwijają się, rosną ich przychody. Natomiast te, które nie zebrały finansowania, radzą sobie gorzej. Przy czym ja zawsze podkreślam, że to są ryzykowne inwestycje, spółki na wczesnym etapie rozwoju. To, że do tej pory nic złego się nie wydarzyło, nie znaczy, że tak będzie w przyszłości. Jeśli zrobimy sto emisji, to będziemy mogli przedstawić statystykę sukcesów i porażek. Na razie baza 35 emisji jest za mała, żeby na jej podstawie wnioskować.
Na stronie Beesfundu jest też informacja, że sami zbieracie kapitał. Na jaki cel?
Chodzi nam o trzy obszary: inwestycje w technologię, w obsługę klientów oraz w budowanie przyczółków na Międzymorzu.
Czy Beesfund też wejdzie na NewConnect?
Nie wyobrażam sobie, aby mogło być inaczej. Chcemy pokazać, że nie ma się czego bać. Rynek NewConnect obrósł różnymi mitami, ale zasadniczo odniósł duży sukces. Trzeba promować przejrzystość, bo na tym powinna bazować giełda.
Jakie są źródła waszych przychodów, jakie pobieracie prowizje od spółek?
Od 6,9 proc. do 5 proc. – spadają wraz z wartością emisji. Beesfund ma też przychody z biznesu technologicznego: stawiamy platformy crowdfungowe. Myślę, że w przyszłości kluby, miasta i duże korporacje będą szły właśnie w tym kierunku. Natomiast jeśli chodzi o łączny koszt emisji u nas, to średnio jest to 9–12 proc.
Czy inwestorzy też płacą prowizję?
Nie pobieramy od nich żadnych opłat. Chcemy budować społeczność. Oceniamy, że w Polsce jest 500 tys. ludzi, którzy mogą inwestować. Naszą ambicją jest w 2019 r. dojście do 40 tys. zarejestrowanych na naszej platformie, a teraz mamy ich prawie 14 tys.