Złamanie wiary inwestorów detalicznych w atrakcyjność akcji mogłoby okazać się kluczowym wydarzeniem całego roku, który przecież już do tej pory obfituje w liczne wydarzenia.

W jednym z ostatnich wystąpień szef Fedu Jerome Powell nazwał Paula Volckera wielkim bankierem centralnym. Być może była to zwykła kurtuazja, ale część komentatorów dopatruje się w tym czegoś więcej niż zbiegu okoliczności. Tak się składa, iż to Volckerowi przypisywane jest okiełznanie uporczywej dwucyfrowej inflacji w USA. Dało to początek najdłuższemu okresowi rynku byka na Wall Street. Zanim jednak tak się stało, USA przeszły przez podwójną recesję z początku lat 80., a wyceny spółek należały wtedy do najniższych w całym okresie powojennym.

Czy samo wspominanie Volckera przez obecnego szefa Fedu powinno martwić inwestorów? Powinno ich z pewnością przynajmniej skłonić do refleksji. Choć Fed na razie nie zrobił wiele, zapowiedzi najbliższych działań zaskoczyły większość rynku. Jeszcze całkiem niedawno niewiele osób wierzyło w ogóle, że bank centralny byłoby stać na podnoszenie stóp na każdym posiedzeniu, a tymczasem obecnie mowa jest o takich ruchach, ale rzędu przynajmniej 50 punktów bazowych, dodatkowo w połączeniu z programem redukcji bilansu. Jeszcze rok temu wątek inflacji był przez Fed kompletnie ignorowany, co osobiście przypisywałem cynizmowi Powella, zakładając że jest na pasku Wall Street. Skąd zatem tak radykalna zmiana? Czy zmieniły się priorytety stakeholderów Fedu, a może układ ich sił? Czyżby do gry włączył się Biały Dom, który wcześniej żył w iluzji darmowego pieniądza finansującego kolejne fanaberie polityków, a teraz boi się przegranej w jesiennych wyborach i chce stłumić inflację? Jednak jeśli to byłoby tylko to, czy rządzący w USA nie powinni obawiać się wywołania recesji? A może Powell faktycznie naiwnie wierzył w przejściowość inflacji, a doznawszy oświecenia, chce teraz wejść w buty Volckera?

Ktoś mógłby się zastanawiać, po co w ogóle takie dywagacje lub przypisać mi snucie spiskowych teorii. Mówimy jednak o najbardziej sprawczej instytucji finansowej na świecie, której działania będą mieć konsekwencje nie tylko gospodarcze, ale także dla naszych portfeli inwestycyjnych. W reakcji na pandemiczny krach Fed w ciągu trzech miesięcy skupił więcej długu niż przez wszystkie rundy luzowania ilościowego, poczynając od 2009 r. Warto przypomnieć, że ten skup rozpoczął się już rok wcześniej w mniejszej skali i rynek uznał wtedy, że Fed po prostu przestraszył się efektów zacieśniania z 2018 r. W połączeniu z brawurową interwencją z wiosny 2020 r. zrodziło to przekonanie, że prawdziwą misją Fedu są zwyżki na giełdzie. Gdy na początku ubiegłego roku wypłacane były „czeki Bidena", w USA roiło się od porad ekspertów sugerujących, jak zainwestować te pieniądze, gdyż „Fed i rząd chcą hossy na rynkach". Przekonanie to jest tak niezłomne, że nawet obecnie, gdy Fed zapowiada niewidziane od kilku dekad zacieśnienie na rynku panuje przekonanie, że bank centralny zmieni podejście jak tylko na Wall Street pojawią się większe spadki. „Kupuj dołek" – taka strategia działała znakomicie w ostatnich latach, a dla wielu inwestorów w USA przez cały okres ich rynkowego doświadczenia.

Ta pewność tłumaczy też, dlaczego pomimo objawów paniki na rynku obligacji, na giełdach jest mimo wszystko dość spokojnie. Dlatego też uważam, że wejście w głowę Powella dałoby dziś więcej niż przewidzenie rozwoju sytuacji gospodarczej. To drugie oczywiście też nie jest łatwe, jednak zakładam, że będzie przed nami pewien okres, gdy gospodarka już ewidentnie będzie zwalniać, podczas gdy inflacja nadal będzie dość uporczywa. Wtedy właśnie dla rynków kluczowa będzie twarz szefa Fedu. Czy będzie to Jay Powell zbawca rynków? A może Jay Powell pogromca inflacji?