W ostatnim czasie pojawiło się sporo opinii, że rząd przeprasza się z wiatrakami. Zgadza się pan?
Tomasz Podgajniak: Deklaracje są bardzo różne, ale kluczowe będzie to, co ostatecznie zostanie zrealizowane. Z jednej strony rząd przewiduje w oficjalnych dokumentach przekazanych do konsultacji i do Komisji Europejskiej, że do 2035 r. lądowe farmy wiatrowe znikną z polskiego krajobrazu, a jednocześnie zapowiada się aukcje na 2,5 tys. MW nowych mocy wiatrowych z zamiarem, że zostaną wybudowane do 2021 r. To byłoby niesamowite przyspieszenie. Dla porównania, jak dotąd największy wysyp turbin wiatrowych mieliśmy w 2016 r., kiedy w pośpiechu przed wejściem w życie nowych rozwiązań prawnych, które likwidowały system zielonych certyfikatów, inwestorzy zbudowali 1,4 tys. MW. To dziś te zapowiadane 2,5 tys. plus 1 tys. z ubiegłorocznej aukcji to w sumie byłoby 3,5 tys. MW mocy do zbudowania w dwa lata. Technicznie jest to wykonalne, ale w praktyce może się okazać trudne.
Dlaczego?
Bo po pierwsze może zabraknąć na to finansowania. Banki z uwagą przyglądają się każdej inwestycji w farmy wiatrowe i często boją się wykładać na to pieniądze. Po drugie może okazać się, że nie ma już tych turbin, na które dwa czy trzy lata temu wydano pozwolenia. Po prostu postęp technologiczny biegnie tak szybko, że wchodzą na rynek coraz to nowe generacje wiatraków. Tymczasem ustawodawca zamroził stan faktyczny, tzn. można budować na podstawie zezwolenia, które było ważne w lipcu 2016 r., jeszcze z różnymi pułapkami po drodze. Żeby przystąpić do aukcji trzeba mieć jeszcze wizję, że to się uda zrealizować.