Chiny czy Jerome Powell – kto wykolei hossę?

Niewiele zabrakło, by w połowie wakacji amerykańskie indeksy akcji ustanowiły nowe rekordy, co byłoby doskonałym ukoronowaniem trwającego od października ubiegłego roku trendu wzrostowego na Wall Street.

Publikacja: 03.09.2023 21:00

Chiny czy Jerome Powell – kto wykolei hossę?

Foto: AFP

Niestety, sierpniowa przecena na giełdach nie tylko na to nie pozwoliła, ale też zakwestionowała pozytywny obraz czerwcowo-lipcowego odbicia, które dzięki istotnej poprawie szerokości rynku wywołało wśród inwestorów niemal euforię. Dziś, w obliczu spadków, które nie oszczędziły nawet liderów tegorocznej hossy, entuzjazm nieco przygasł. Choć o recesji nikt już nie wspomina, to coraz wyższe rentowności obligacji trudno jest zupełnie ignorować. Z drugiej strony Chiny, zamiast wspierać światową gospodarkę, stały się dla niej zagrożeniem.

Po dwóch miesiącach niemal nieprzerwanych silnych wzrostów, które objęły większość spółek i sektorów, główne indeksy na Wall Street były o krok od ustanowienia nowych szczytów w trwającej od 2009 r. hossie. Biorąc pod uwagę dywidendy, do osiągnięcia tego wyczynu indeksowi Nasdaq 100 zabrakło jedynie 3 proc., a wskaźnikowi S&P 500 2 proc. Przemysłowy indeks Dow Jones zdołał nawet wyrównać rekord z początku 2022 r. W Polsce indeksowi WIG do rekordu zabrakło zaledwie 4 proc. Dlatego trudno się dziwić osiągniętym pod koniec lipca wysokim wskaźnikom sentymentu inwestorów zarówno w USA, jak i w Polsce. Z drugiej strony przy takim nagromadzeniu optymizmu wystarczyła iskra, żeby wywołać falę wyprzedaży i gwałtowne odwrócenie nastrojów.

Dokładnie tak samo jak 12 lat wcześniej przecena zaczęła się od obniżenia ratingu wiarygodności kredytowej USA. Wtedy na krok ten (po raz pierwszy od 1941 r.) zdecydowała się agencja S&P. Teraz zrobił to Fitch, argumentując swą decyzję m.in. wysokim deficytem budżetowym i problemem ze sfinansowaniem przyszłych zobowiązań emerytalnych. Oczywiście zarówno w 2011 r., jak i teraz pozbawienie USA jednaj literki A w ocenie ratingowej nie miało takiej siły rażenia, żeby wywołać większe lub dłuższe spadki na światowych giełdach. Przed dekadą głównym powodem sierpniowego krachu (ponad 20 proc. straty indeksu DAX) była realna groźba rozpadu strefy euro i konsekwencje potencjalnej niewypłacalności kilku krajów południowej Europy. Tym razem to Chiny przejęły rolę sprawcy całego zamieszania.

Zapaść chińskiego rynku nieruchomości

Jeszcze na początku roku Państwo Środka postrzegane było jako główne wsparcie dla światowej gospodarki. Wiosną stało się największym rozczarowaniem, a dziś zaczęło odgrywać rolę głównego zagrożenia dla globalnego wzrostu. Co prawda pocovidowe otwarcie w Chinach rzeczywiście postępuje, co widać m.in. po znaczącym wzroście importu ropy naftowej i nasileniu ruchu lotniczego, jednak główne filary gospodarki – takie jak rynek nieruchomości, produkcja przemysłowa, wymiana handlowa, a nawet sprzedaż detaliczna – wyraźnie kuleją.

W przypadku rynku nieruchomości można nawet uznać, że Chiny przechodzą przez kryzys analogiczny do tego, którego USA i Europa doświadczały w latach 2006–2009. Pęknięcie bańki w Państwie Środka rozpoczęło się w połowie 2021 r., co widać po notowaniach akcji giełdowych deweloperów oraz emitowanych przez nich obligacji. Oczywiście jak to w Chinach, dramat rozgrywa się za niemal zamkniętymi drzwiami. Oficjalnie dane wskazują, że ceny mieszkań w największych chińskich miastach spadły od szczytu o 3–6 proc. Bardziej wiarygodne szacunki mówią o przecenie rzędu 15–20 proc. W ostatnim roku najwięksi gracze sprzedali o 30 proc. mniej mieszkań, a inwestycje na całym rynku nieruchomości stopniały o niemal 10 proc. Upadek w 2021 r. czołowego dewelopera Evergrande stał się początkiem całej serii bankructw prywatnych firm budownictwa mieszkaniowego. Przez ostatnie dwa lata miały upaść spółki odpowiadające za 40 proc. sprzedaży domów w Chinach. W połowie sierpnia inwestorzy obawiali się, że kolejny gigant, spółka Country Garden, z zobowiązaniami sięgającymi 200 mld USD oraz ponad 3000 projektów w budowie, też podzieli ten los. Powagę sytuacji obrazuje fakt, że niemal połowa notowanych na giełdzie deweloperów z udziałem państwa odnotowała w tym roku stratę, co do tej pory jeszcze się nie zdarzyło.

O znaczącym wpływie przeżywającego „trudności” rynku nieruchomości na rozczarowujące chińskie otwarcie nie decyduje jedynie fakt, że sektor ten odpowiada za jedną trzecią PKB. Problem w tym, że chińscy konsumenci byli zaangażowani w finansowanie wielu projektów. Stało się tak za sprawą różnego rodzaju produktów finansowych, których wartość staje dziś pod znakiem zapytania. Rosnące ryzyko utraty części oszczędności w czasie, gdy główny składnik majątku – mieszkanie – traci istotnie na wartości raczej nie zachęca do zwiększenia konsumpcji i brania kredytów. Dlatego nie wróżę wielkich sukcesów dotychczasowej dość mało wyrazistej polityce wsparcia gospodarki, jaką prowadzi w tym roku rząd i bank centralny w Pekinie.

Czy w związku z tym dalsza zapaść chińskiego rynku nieruchomości, której skutki odczuwa już cała tamtejsza gospodarka, będzie miała tak dużą siłę rażenia, że przesądzi o zakończeniu tegorocznej hossy na Wall Street oraz wpędzeniu USA w prawdziwą recesję? Wątpię, biorąc pod uwagę, jak ograniczony wpływ na rynki i amerykańską gospodarkę miały ostatnie dwa lata wypuszczania powietrza z tej bańki (w Europie ten wpływ był i jest nieco bardziej widoczny). Jeżeli firmy w USA zdecydują się na cięcia kosztów pracy i ograniczenie inwestycji (rozpoczynając okres dekoniunktury), to nie słabnący popyt ze strony chińskich konsumentów czy bankructwa kolejnych deweloperów odegrają tu przewodnią rolę. Zmusi ich do tego raczej perspektywa spadku zysków w wyniku m.in. zmniejszenia marż. Ich regres będzie związany z jednej strony ze wzrostem kosztów pracy i kosztów odsetkowych, a z drugiej z ograniczeniem wzrostu przychodów wynikającym z zanikającej premii (iluzji) inflacyjnej.

Odporność firm w USA na wzrost kosztu pieniądza

Na razie to jedynie teoretyczne zagrożenie. Chiny mogą w tym procesie odegrać pewną rolę, np. w związku z dużym wpływem cen produktów importowanych z Państwa Środka na inflację w USA, a tym samym na nominalny wzrost przychodów amerykańskich spółek (wykres 1). Rynek amerykańskich obligacji sceptycznie podszedł do roli, jaką miałyby odegrać chińskie problemy w wywołaniu recesji w USA. W przeciwieństwie do krachu z sierpnia 2011 r., gdy popyt ze strony przestraszonych inwestorów spowodował w ciągu miesiąca spadek z 3 do 1,75 proc. rentowności dziesięcioletnich obligacji skarbowych, tym razem rentowność papierów dłużnych rządu USA wzrosła i w przypadku tych długoterminowych przekroczyła szczyt z października 2020 r. Koszt 30-letniego kredytu hipotecznego w USA zbliżył się niebezpiecznie do 8 proc., osiągając najwyższy poziom od 23 lat.

Trudno to interpretować jako dyskontowanie zbliżającej się szybko recesji, której zawsze towarzyszą procesy deflacyjne i bezrobocie. W co w takim razie gra rynek obligacji w USA? Według szacunków banku Goldman Sachs znaczącą część ostatniego wzrostu rentowności amerykańskich obligacji można przypisać lepszym danym napływającym z gospodarki (wzrost PKB w 2023 r. ma wynieść 2, a nie 1,3 proc.) oraz zmianie percepcji inwestorów co do dalszych kroków banku centralnego w USA (utrzymanie stóp wyżej przez dłuższy czas).

To jednak nie wszystko. Moim zdaniem spory udział w wakacyjnym spadku cen obligacji mogły mieć kwestie związane z podażą papierów dłużnych na amerykańskim rynku. W ciągu ostatnich trzech miesięcy wartość notowanego długu Stanów Zjednoczonych wzrosła o 1 bilion USD, czyli tyle, ile przez wcześniejsze 12 miesięcy. Dodając do tego ciągłe zmniejszanie stanu posiadania obligacji w aktywach Fedu (w tym roku to już 500 mld USD) oraz mniejszą, ale ciągłą podaż ze strony Chin, dostajemy receptę na słabość rynku obligacji w USA, pomimo spadającej inflacji. W rezultacie Amerykanie doświadczają właśnie trzeciego roku z rzędu ze spadkiem cen obligacji, czyli sytuacji, która nigdy dotąd się nie wydarzyła. Dodatkowo doszło już niemal do zrównania stopy zyskowności indeksu S&P 500 z rentownością obligacji, co stało się kolejnym usprawiedliwieniem sierpniowej korekty na Wall Street (wykres 2).

Jak pokazuje hossa lat 90. XX wieku, niski poziom przypisywanej przez inwestorów akcjom premii za ryzyko nie musi wcale oznaczać nieuchronnego załamania na tym rynku. Przy tak znaczącej poprawie atrakcyjności obligacji rynek akcji musi jednak znaleźć sobie naprawdę dobry powód do kontynuowania trendu wzrostowego. Rewolucja związana ze sztuczną inteligencją byłaby chyba najlepszym tego typu uzasadnieniem od czasów hossy internetowej. Kolejne rewelacyjne wyniki Nvidii pokazują, że nie jest to wcale nierealny scenariusz. Z drugiej jednak strony stonowana reakcja inwestorów po ich publikacji wskazuje na pewne „zmęczenie materiału” tematem AI.

To nie może być rewolucja (i hossa) bazująca się na jednej albo co najwyżej kilku spółkach. Poza tym wspartej internetową modą hossie drugiej połowy lat 90. dane było rozwijać się bez przeszkód ze strony gospodarki. Pomimo szybkiego i znaczącego podwyższenia stóp przez Fed, w 1994 r. uniknięto recesji. Jednym z powodów takiego stanu rzeczy była finansowa odporność firm w USA na wzrost kosztu pieniądza. To samo dzieje się dziś. Co zadziwiające, koszty odsetkowe netto (koszty minus przychody odsetkowe) wręcz spadły w pierwszym roku zacieśniania polityki monetarnej przez bank centralny USA (wykres 3).

Amerykańskie firmy zarabiają krocie na krótkoterminowych aktywach, a duża część kosztów odsetkowych wciąż jest ponoszona według stóp sprzed kilku lat (szczególnie wśród dużych firm). Zmiana tego stanu rzeczy wymaga czasu, ale jest nieuchronna, na co wskazuje przykład sprzed ponad dwóch dekad (spadek marż i wzrost kosztów netto zaczął się w 1998 r.). Wychodzi więc na to, że wysiłki Jerome’a Powella generalnie wsparły wyniki firm i tym samym ugruntowały siłę rynku pracy, niejako wbrew intencjom wygłoszonym przez niego podczas ubiegłorocznego spotkania w Jackson Hole. Okazuje się, że główną ofiarą podwyżek stóp przez Fed stał się amerykański rząd. Znaczący wzrost kosztów obsługi zadłużenia rozpycha deficyt budżetu federalnego.

Tak czy inaczej, zarówno chińskie kłopoty w obecnej odsłonie, jak i pryncypialna walka Fedu z inflacją to trochę za mało, żeby już dziś doprowadzić do trwałej zmiany trendu na giełdzie. Nowe szczyty na indeksie S&P 500 ciągle są możliwe, choć może nie być nam dane długo się nimi cieszyć.

Analizy rynkowe
Bessa w pełnej okazałości
Gospodarka krajowa
Stopy nie muszą przewyższyć inflacji, żeby ją ograniczyć
Analizy rynkowe
Spadki na giełdach boleśnie uderzają w portfele miliarderów
Analizy rynkowe
Dywidendy nie takie skromne
Analizy rynkowe
NewConnect: Liczba debiutów wyhamowała
Analizy rynkowe
Jesteśmy na półmetku bessy. Oto trzy argumenty