Giganci próbują forsować cyfrowy Wielki Mur

Chiny/USA › Usilne próby wejścia do Chin bardzo dużo kosztują wizerunkowo spółki takie jak Google czy Facebook. A dają znikome rezultaty.

Aktualizacja: 23.09.2018 13:22 Publikacja: 23.09.2018 12:15

Google wielokrotnie próbował wrócić do Chin po tym, jak zaczął z nich być ostro wypychany w 2010 r.

Google wielokrotnie próbował wrócić do Chin po tym, jak zaczął z nich być ostro wypychany w 2010 r. Próby te biły jednak w wizerunek spółki.

Foto: Bloomberg

Zaostrzająca się wojna handlowa pomiędzy USA i Chinami ma prawo niepokoić wielkie amerykańskie spółki technologiczne. Nie chodzi tutaj tylko o producentów elektronicznych gadżetów takich jak Apple, którzy korzystając z globalizacji już lata temu przenieśli ogromną część swojej produkcji do Państwa Środka. Powody do obaw mają również technologiczne giganty takie jak Alphabet (Google) czy Facebook, które od dawna starają się wejść na chiński rynek i są gotowe, by pójść na bardzo daleko idące kompromisy z władzami Chińskiej Republiki Ludowej, byle tylko uszczknąć fragment z gigantycznego chińskiego cyfrowego „tortu". Te kompromisy ciekawie kontrastują z usilnie deklarowanym przez tych cyfrowych potentatów przywiązaniem do zachodnich wartości liberalnych.

Wymogi cenzury

Wielu młodych cudzoziemców odwiedzających Chiny na miejscu ze zdziwieniem zauważa, że nie może wejść na Facebooka czy YouTube'a. Zablokowany jest też dostęp do wyszukiwarki Google'a, Twittera, blogów prowadzonych w serwisie Blogspot, Instagrama, Dailymotion czy serwisu Reddit. Blokowane są również popularne serwisy informacyjne takie jak Reuters, Bloomberg czy Wall Street Journal, a nawet niektóre witryny pornograficzne. W ten sposób objawia swoje istnienie chiński system blokowania niewygodnych treści w internecie nazywany czasem Wielkim Chińskim Firewallem. Państwowe służby zwalczają w ten sposób „wrogą propagandę", a przy okazji stymulują rozwój rodzimych serwisów internetowych takich jak Baidou, WeChat czy Weibo.

Istnienie tej gigantycznej blokady jest stałym źródłem frustracji dla zachodnich internetowych gigantów. Uniemożliwia im ona zarabianie wielkich pieniędzy na niezwykle szybko rozwijającym się rynku liczącym ponad 1 mld konsumentów. Od wielu lat próbują więc zyskać wystarczającą akceptację chińskiego rządu, by wpuścił je na ten rynek. Bardzo pouczająca jest pod tym względem historia Google'a w Chinach.

W 2000 r. spółka stworzyła wersje swojej wyszukiwarki w tradycyjnym i uproszczonym chińskim alfabecie (ten pierwszy jest używany m.in. na Tajwanie, w Hongkongu i Macau, ten drugi w ChRL). W 2006 r. założyła spółkę zależną Google China z siedzibą w Pekinie, która zarządzała wyszukiwarką google.cn. Rezultaty wyszukiwania podlegały cenzurze chińskich władz. Przez kilka lat ten układ funkcjonował. Później jednak chińscy cenzorzy zaczęli blokować na dużą skalę dostęp do niewygodnych filmów na YouTubie (serwisie należącym do Google'a). W styczniu 2010 r. po wielkim ataku hakerskim na Google'a, spółka ogłosiła, że nie chce już uczestniczyć w chińskim systemie cenzury. Być może chciała w ten sposób pokazać Chinom, że nie można bezkarnie kraść jej własności intelektualnej. Automatycznie zaczęła przekierowywać ruch ze strony google.cn na swoją witrynę w Hongkongu, która nie podlegała cenzurze. Odpowiedzią władz ChRL była blokada serwisów Google'a w Chinach. Udział tego giganta w chińskim rynku zmniejszył się z 29 proc. w 2010 r. do 5 proc. w 2012 r. i 1,7 proc. w 2013 r.

Mimo tej blokady Google China nie zaprzestała działalności w Państwie Środka. Od czasu do czasu angażowała się w różne projekty np. w grudniu 2017 r. ogłosiła stworzenie w Chinach centrum badań nad sztuczną inteligencją. To sugerowało, że Google cały czas ma nadzieję na powrót na chiński rynek. Kilka tygodni temu serwis „The Intercept" doniósł, że koncern zbudował prototyp wyszukiwarki dla urządzeń mobilnych z systemem Android, która będzie wykorzystywana na chińskim rynku. Wyszukiwarka ta została nazwana „Dragonfly" i będzie przyjazna dla cenzury. Zastosowano w niej rozwiązanie pozwalające połączyć wynik wyszukiwania z numerem telefonu, na którym go dokonano. Jeśli więc dane z wyszukiwarki trafią do bezpieki, to będzie mogła ona o wiele łatwiej niż dotychczas zlokalizować osobę interesującą się nieprawomyślnymi tematami. Wyszukiwarka ta powstaje w ramach joint venture z chińską spółką, która ma uaktualniać listy słów, których nie można wyszukiwać w „Dragonfly". Google daje więc zewnętrznemu podmiotowi o niejasnych powiązaniach bezprecedensowy dostęp do algorytmów swojej wyszukiwarki. Ta sprawa wywołała już oburzenie 16 amerykańskich senatorów, którzy napisali list do prezesa Google'a Sandara Pichaia, w którym domagają się od niego wyjaśnień. Pichai zirytował również senatorów tym, że nie pojawił się na niedawnych przesłuchaniach w Kongresie USA, wysyłając menedżerów niższej od siebie rangi.

Współpraca Google'a z chińskimi cenzorami sprawiła, że z koncernu odszedł Jack Poulson, jeden z jego czołowych inżynierów. „Nasz zamiar kapitulacji przed cenzurą oraz inwigilacją w zamian za dostęp do rynku chińskiego postrzegam jako porzucenie naszych wartości i pozycji negocjacyjnej w rozmowach z rządami całego świata" – napisał Poulson do Pichaia. Oprócz niego w proteście odeszło ze spółki pięciu innych pracowników. Protest ten był jednak sporo mniejszy od masowego sprzeciwu, jaki wśród pracowników Google'a wywołał udział ich firmy w Projekcie Maven, czyli współpracy z Departamentem Obrony USA przy wykorzystaniu sztucznej inteligencji na polach bitew. Po protestach Google nie przedłużył swojego udziału w tym projekcie. Protesty w sprawie „Dragonfly" jak na razie nie odniosły skutku, a Google naraził się na zarzut braku patriotyzmu.

Próby wejścia na chiński rynek dużo kosztują wizerunkowo również Facebooka i jego prezesa Marka Zuckerberga. Facebook został zablokowany przez cenzorów w ChRL, w reakcji na korzystanie z tej platformy przez ujgurskich separatystów. W 2015 r. spółka próbowała otworzyć swoje biuro w Pekinie i dostała nawet na to pozwolenie, ale ostatecznie znów zablokowano jej dostęp do chińskiego rynku. Pozwolono za to otworzyć w Szanghaju biuro jej spółki zależnej Oculus rozwijającej technologię wirtualnej rzeczywistości. W 2016 r. Zuckerberg poleciał do Pekinu i rozmawiał z chińskimi oficjelami. Wykonał wówczas wiele gestów mających ocieplić wizerunek Chin. Zrobił sobie sesję zdjęciową na placu Tiananmen, biegając wśród smogu. Złożył życzenia po mandaryńsku chińskim internautom. Poprosił chińskiego prezydenta Xi Jinpinga, by wybrał on imię dla jego dziecka (Xi odmówił). Chińczycy jednak nie dali się zmiękczyć gestami przyjaźni. Zuckerberg próbował jednak dalej wślizgnąć się na chiński rynek. W zeszłym roku Facebook bez większego rozgłosu wypuścił w Chinach aplikację Colorful Baloons pozwalającą na dzielenie się przez użytkowników zdjęciami. W lipcu 2018 r. otworzył natomiast w mieście Hangzhou biura swojej spółki zależnej Facebook Technology. Zamierzał stworzyć tam inkubator dla startupów technologicznych. Po zaledwie jednym dniu funkcjonowania nagle stracił jednak pozwolenie na działalność. – Jesteśmy zablokowani. To znaczy, że mamy długą drogę przed zrobieniem czegokolwiek – mówił później Zuckerberg w wywiadzie dla serwisu Recode.

Nieco inną strategię przyjął Netflix. W 2016 r. chińscy regulatorzy odmówili mu zgody na operowanie na rynku Państwa Środka. Spółka postanowiła więc skoncentrować się na udzielaniu licencji chińskim serwisom. W marcu 2017 r. Netflix podpisał pierwszą z tego typu umów – z chińską platformą iQIYI, będącą spółką zależną Baidou, czyli „chińskiego Google'a". Umożliwiła ona pokazywanie chińskim internautom najnowszych seriali Netflixa. Cenzura przygląda się jednak uważnie równie serialom. Netflix przyznał licencję na udostępnianie serii „House of Cards" chińskiej platformie Sohu. Serial zdobył wielką popularność w ChRL, a jego fanami stali się nawet prominenci z Komunistycznej Partii Chin. Ale później zasady dotyczące cenzurowania zagranicznych filmów zostały zaostrzone i wstrzymano wyświetlanie „House of Cards". Komuś najwyraźniej nie spodobały się pokazane w tym serialu wątki dotyczące korupcji wśród potężnych polityków...

Konwergencja ustrojów politycznych

To, że amerykańskie firmy technologiczne idą na daleko idące kompromisy z chińskimi władzami może wywoływać fatalne skojarzenia. Spółki te bowiem na każdym kroku podkreślają, że są oddane sprawie demokracji, tolerancji i praw człowieka. A jednocześnie coraz częściej są oskarżane o stosowanie cenzury ideologicznej. Kilka miesięcy temu, gdy Mark Zuckerberg był grillowany w Kongresie w sprawie afery Cambridge Analytica, zadawano mu również pytania o cenzurowanie wypowiedzi konserwatywnych użytkowników serwisu. Prezydent USA Donald Trump niedawno zarzucał Google'owi, że jego wyszukiwarka wiadomości Google News jest stronnicza, gdyż w wybieranych przez nią wiadomościach dominują lewicowe serwisy, negatywnie nastawione do jego administracji. Google zaprzeczał stronniczości, ale wkrótce potem wyszło na jaw nagranie wideo pokazujące reakcję kierownictwa spółki na wynik wyborów prezydenckich w USA. Było ono wówczas załamane przegraną Hillary Clinton. Tymczasem w sierpniu Google, Facebook, Twitter i kilka innych serwisów usunęło konta Alexa Jonesa, amerykańskiego prawicowego propagatora teorii spiskowych. Jones wcześniej bardzo ostro krytykował politykę „technologicznych oligarchów", w tym ich związki z chińskimi władzami. Cenzura nie jest więc zjawiskiem, które funkcjonuje jedynie w komunistycznych Chinach. Zdarza się również na Zachodzie.

Parkiet PLUS
Dlaczego Tesla wyraźnie odstaje od reszty wspaniałej siódemki?
Parkiet PLUS
Straszyły PRS-y, teraz straszą REIT-y
Parkiet PLUS
Cyfrowy Polsat ma przed sobą rok największych inwestycji w 5G i OZE
Parkiet PLUS
Co oznacza powrót obaw o inflację dla inwestorów z rynku obligacji
Parkiet PLUS
Gwóźdź do trumny banków Czarneckiego?
Parkiet PLUS
Sześć lat po GetBacku i wiele niewiadomych