Od reformy systemu emerytalnego nie da się uciec - co do tego zgadzają się wszyscy od kilkunastu lat. Nad Stanami Zjednoczonymi wisi bowiem bomba demograficzna: 77 milionów ludzi urodzonych w latach 1946-1964. To pokolenie baby boomers - wielkiego powojennego wyżu demograficznego. Stopniowe wchodzenie tych osób w wiek emerytalny doprowadzi obecny system Social Security do całkowitego załamania. Ostrzega przed tym prezes Rezerwy Federalnej Alan Greenspan, sugerując, że bez radykalnych zmian państwo nie będzie w stanie dotrzymać zobowiązań.
Istnieją cztery możliwości obniżenia obciążeń państwa. Pierwszy to podwyższenie składki emerytalnej. Kłopot w tym, że nikt nie chce płacić więcej. Nie znalazł się żaden polityk, który zaproponowałby podwyższenie stawki podatku emerytalnego.
Druga możliwość to zmiana systemu indeksacji emerytur. Rezerwa Federalna twierdzi, że obecny wzrost Consumer Price Index, według którego naliczane są świadczenia, jest wyższy od inflacji. Nie należy jednak o tym mówić głośno emerytom, którzy mają na temat tej ostatniej teorii zupełnie odmienne zdanie.
Popracują dłużej?
Kolejny ewentualny ruch to podwyższenie wieku, w którym uzyskać można prawo do pełnej emerytury. Problem w tym, że w USA ten manewr wykonano już kilkanaście lat wcześniej - wszystkie roczniki urodzone po 1960 roku będą miały prawo do pełnej emerytury dopiero po ukończeniu 67 lat. Padła co prawda propozycja, aby próg przesunąć jeszcze do 70, a nawet do 72 lat, za czym przemawiać mają wyniki sondaży. Siedmiu na dziesięciu mieszkańców USA nie ma zamiaru iść na emeryturę w wieku 65 lat. Amerykanie żyją coraz dłużej, zdrowiej i chcą przedłużać także okres aktywności zawodowej, ale kolejne podwyższenie wieku emerytalnego może być niepoprawne politycznie. Okazało się bowiem, że ofiarami pomysłu byliby przede wszystkim czarni mieszkańcy USA, którzy starzeją się szybciej. W kraju politycznej poprawności taki eksperyment byłby nie do przeprowadzenia, podobnie jak pomysły z obniżaniem realnej wartości świadczeń.
Została więc giełda i propozycja wprowadzenia indywidualnych kont oszczędnościowych (tym samym inwestowania części państwowych składek emerytalnych). Pomysł pomnażania funduszy emerytalnych na giełdzie, zgłaszany jeszcze przez prezydenta Billa Clintona i w zmodyfikowanej formie promowany przez obecną administrację (trafił do Kongresu, ale prace stanęły co najmniej do września), nie wszystkich zachwyca. W zeszłorocznej kampanii prezydenckiej Demokraci atakowali go zajadle. W ciągu minionych 70 lat wskaźnik Dow Jones potrafił w ciągu jednego roku odchylać się w granicach +54%/-46%. Dalsze uzależnianie przyszłości milionów Amerykanów od kapryśnej giełdy to igranie z ogniem - ostrzegają politycy z lewej strony sceny politycznej, a wtórują im niektórzy ekonomiści. Mają na to konkretne dowody: spadek na amerykańskich giełdach po 2001 roku spowodował, że co piąty pracownik w USA, który ukończył 50 rok życia, musiał odłożyć na później moment przejścia na emeryturę. Szacuje się, że około 3% wszystkich osób w wieku poprodukcyjnym zostało zmuszonych do powrotu do pracy.