Mocny wtorkowy wzrost nastąpił w momencie, gdy na amerykański rynek napłynęły kolejne złe dane makroekonomiczne. Zamówienia fabryczne zmniejszyły się w styczniu znacznie bardziej niż prognozowano. Takie zestawienie najlepiej pokazywało, że mieliśmy do czynienia z emocjonalną reakcją inwestorów. Największą wyprzedaż akcji w USA od dobrych kilku lat potraktowali jako dogodną okazję do uzupełnienia portfeli. Jednak w takiej sytuacji trudno było oczekiwać trwałości zwyżkowej tendencji. U podstaw decyzji inwestorów nie leżały fundamentalne przesłanki, a jedynie kierowali się krótkoterminowym technicznym wyprzedaniem rynku. Taka diagnoza znalazła potwierdzenie w czasie środowych notowań, kiedy od początku było widać kłopoty z kontynuacją odbicia. Jakkolwiek spoglądać na wykres S&P 500, ma on jeszcze sporo miejsca na zniżkę. Ruchy w dół występujące w ostatnich trzech latach wynosiły po ok. 8 proc. Równocześnie kończyły się po spadku po ok. 2 proc. poniżej 12-miesięcznej średniej. Teraz S&P 500 jest wciąż ponad 4 proc. powyżej niej. Końcowej fazie fal zniżkowych towarzyszyła też znacznie większa zmienność niż obecnie. Wskaźnik ATR (mierzący właśnie zmienność) z ostatnich 4 tygodni ma 1 proc. Wartości rzędu 1,1-1,2 proc. pozwalałyby oczekiwać zakończenia zniżek. Równocześnie jednak ATR z 5 sesji osiągnął już górną granicę przedziału, w jakim poruszał się od początku 2004 r. Gdyby więc kolejne dni miały również przebiegać w niespokojnej atmosferze, a wskaźnik w efekcie wybiłby się z konsolidacji, to mielibyśmy powód, by oczekiwać, że czas łagodnych zmian na amerykańskiej giełdzie odchodzi do historii. Zwiększona zmienność to dodatkowy czynnik ryzyka dla inwestorów. Konsekwencją tego jest ograniczenie zaangażowania na takim rynku. Udział gotówki w funduszach akcji w USA jest na jednym z najniższych poziomów w historii. Trwały wzrost zmienności byłby wiźc w dłuższej perspektywie bardzo złym sygnałem. Mógłby skłaniać zarządzających do zbudowania "poduszki pieniężnej" zabezpieczającej przed zwiększonym ryzykiem.