Media pełne są doniesień, jak wyglądały kulisy akcji zorganizowanej przez Centralne Biuro Antykorupcyjne przeciwko byłemu wicepremierowi Andrzejowi Lepperowi. Fikcyjna działka na Mazurach, rzekomi biznesmeni nakłaniający do przyjęcia łapówki bliskich współpracowników szefa Samoobrony, nagrywane z bezzałogowego helikoptera rozmowy, sfałszowane dokumenty z gminy, czatowanie na podpisy na dokumentach Ministerstwa Rolnictwa. Do tego dochodzą spekulacje na temat motywacji: dlaczego CBA tak się zawzięło na szefa partii współtworzącej koalicję rządową? Czy chodziło o rozbicie jego partii, czy też po prostu o wykazanie się sprawnością i bezkompromisowością w zwalczaniu korupcji na najwyższych szczeblach władzy?
Otóż nic takiego. Nie mam wątpliwości, że chodziło o coś zupełnie innego. CBA chciało po prostu przetestować, na ile silne są biurokratyczne bariery hamujące rozwój polskiej gospodarki i na ile sprawnie działają polskie urzędy. A że ofiarą padł przy okazji wicepremier - to trudno, warto takie poświęcenie ponieść w imię przyszłego rozwoju gospodarczego kraju.
Kto wczytał się w opis całej operacji, musiał zwrócić uwagę na jej element kluczowy. Eksperci CBA - jak się domyślam, starannie dobrana śmietanka polskich służb specjalnych - z wykorzystaniem swoich tęgich głów oraz najlepszej dostępnej techniki wywiadowczej ustalają listę dokumentów, które trzeba spreparować na potrzeby operacji. Fałszują je, a następnie wysyłają do ministerstwa. I co? Urzędnicy odsyłają dokumenty z uwagą, że zabrakło któregoś z wymaganych zaświadczeń. Następuje kolejna operacja przechwycenia poczty i uzupełnienia dokumentacji. Ponownie składa się je w ministerstwie. Efekt? Ministerstwo po jakimś czasie informuje, że znowu czegoś tam brakuje i że trzeba dostarczyć kolejne zaświadczenie. Prawdopodobnie to był kulminacyjny moment całej akcji. Centralne Biuro Antykorupcyjne stwierdziło, że nie jest w stanie dostarczyć takiego zestawu dokumentów, jaki może sobie zażyczyć Ministerstwo Rolnictwa, i całą operację postanowiło przerwać.
Wnioski z operacji CBA nasuwają się same. Barier biurokratycznych, które postawiono na drodze do uzyskania standardowej decyzji na temat odrolnienia gruntów (procedury dość powszechnej w kraju, w którym produkcja rolna jest aż nadto wysoka i często ograniczana unijnymi uregulowaniami, a gruntów pod budownictwo brakuje m.in. z powodu powszechnego braku ogólnych planów zagospodarowania przestrzennego), nie jest w stanie pokonać nawet błyskotliwy zespół specjalistów z CBA, wsparty bezzałogowymi helikopterami, kamerami, mikrofonami i urządzeniami pozwalającymi na perfekcyjne fałszowanie dokumentów. Skoro żądań ministerstwa w zakresie wymaganych zaświadczeń nie jest w stanie spełnić państwowy urząd, który może je po prostu sam wydrukować (fałszując w majestacie prawa wszelkie niezbędne pieczątki i podpisy) - jakim cudem miałby je móc spełnić zwykły przedsiębiorca lub obywatel, który każdy z takich dokumentów rzeczywiście musi zdobyć w odpowiednim urzędzie?!
Tak naprawdę nie są to tylko żarty. Wszyscy specjaliści zajmujący się sprawami korupcji zgodnie twierdzą, że u jej źródeł nie leży ani wyjątkowa podłość charakteru ludzi, ani zawarte w genach narodowe skłonności. Korupcja kwitnie tam, gdzie prawo jest nieprecyzyjne i swobodnie stanowione przez urzędników, decyzje uznaniowe, procedury urzędowe skomplikowane i nieklarowne, urzędy źle zorganizowane i niesprawne, urzędnicy kiepsko opłacani. Wszystko to tworzy atmosferę społecznego przyzwolenia dla korupcji. Słowem, do korupcji potrzebne jest jak tlen odpowiednie otoczenie, w którym biorący łapówkę czują się bezkarni.