Chłodnym okiem
Kiedy dziesięć lat temu był tworzony w Polsce pierwszy niekomunistyczny rząd, powstał dylemat, kto ma zasiąść w tym rządzie. Pewien wytrawny opozycjonista, który wszedł w skład pierwszego rządu, lansował tezę, że początkowo należy obsadzić fotele osobami według ich hipotetycznych predyspozycji. W drugiej rundzie po kilku miesiącach należałoby wymienić mniej więcej połowę ministrów, którzy najmniej sprawdzili się i operację taką trzeba by powtarzać tak długo, aż w skład gabinetu wejdą sami kompetentni ministrowie.Taki wzorzec doboru "naturalnego" w czasach, kiedy nikt z nowej ekipy nie miał doświadczenia, któremu nie można odmówić pierwiastka racjonalności, nigdy nie został zastosowany w praktyce. Powodów było kilka. Pierwszym była niechęć do przyznania się do niekompetencji. Drugim powodem była tzw. wojna na górze, uniemożliwiająca ujawnienie zdolności do rządzenia w ciągu kilku miesięcy urzędowania. Trzecim i pewnie najważniejszym powodem okazała się partyjna solidarność, która ślepa na fakty oczywistej niekompetencji kazała do upadłego bronić skompromitowanych polityków.Do anegdot przeszła sprawa ministra kultury, który popełniał błędy ortograficzne i chciał spotykać się z dawno zmarłymi artystami i historia ministra do spraw integracji europejskiej, który nie władał obcymi językami. Poprzez wspieranie braku kompetencji pogarda dla profesjonalizmu stała się nieomal normą. Kolej rzeczy okazała się taka, że sprawdzeni profesjonaliści sporadycznie zasiadają w rządach, a prym wiodą amatorzy.Wydawać by się mogło, że wprowadzenie trudnych reform, od powodzenia których zależy przyszłość i dobrobyt kolejnych pokoleń, powinno się odbywać rękami profesjonalistów. Kto tak pomyśli, okaże się naiwnym marzycielem.Weźmy jako przykład reformę ubezpieczeń społecznych, z którą duże nadzieje wiąże rynek kapitałowy. Kluczową instytucją jest w tym przypadku państwowa ubezpieczalnia zarządzana przez osobę z silnym zapleczem politycznym i brakiem doświadczenia w zarządzaniu ogólnokrajową instytucją, systemami komputerowymi i ogromnymi środkami finansowymi. Najważniejszym zadaniem tej instytucji jest wprowadzenie rewolucyjnych zmian do systemu ubezpieczeń. Nie muszę dodawać, że do tego celu jest potrzebna jasna wizja i rozmach w działaniu.Już od początku roku byłem proszony przez dziennikarzy o komentowanie tego, co dzieje się wokół tej instytucji, gdyż nie byli w stanie dowiedzieć się czegokolwiek od jej szefa i pracowników. Sporo zamieszania wywołało nagłe skurczenie się wpływów ze składek, wynikające z wadliwych zapisów w ustawie. Ciekawe, że przedsiębiorcy natychmiast potrafili wykorzystać korzystną dla siebie lukę w przepisach, a urzędnicy odpowiedzialni za reformę nie bardzo wiedzieli, co się dzieje.Prawdziwy pokaz bezradności rozpoczął się w momencie nadejścia terminu transferowania środków należnych funduszom emerytalnym. Na początku pojawiło się opóźnienie, które miało być prawie natychmiast nadrobione. Po kilku dniach podano na konferencji prasowej, że już pięć setnych procent środków zostało przekazane. Następnie wyszło na jaw, że niektóre fundusze otrzymały więcej środków, niż im się należy. Powodem zamieszania, zdaniem urzędników, są błędy w prawie 99 procentach dokumentów, oczywiście powstałe z winy pracodawców.Jestem ciekawy, jak długo jeszcze państwowa ubezpieczalnia będzie wodziła za nos opinię publiczną, fundusze emerytalne, uczestników tych funduszy i KERM. Najwyższa pora na nadejście gajowego i zrobienie porządku.
BOHDAN WYŻNIKIEWICZ
Instytut Badań nad Gospodarką Rynkową