Dodaje jednak, że to nie oznacza, że akcje nie mogą potanieć jeszcze o dalsze 50 proc. z obecnych poziomów. Obniża przy tym "teoretyczną" wartość indeksu S&P 500 z 975 pkt do 900 pkt.

Jego opinia chyba najlepiej oddaje uwarunkowania obecnej sytuacji na amerykańskim parkiecie i na wielu innych rynkach na świecie. Skala przeceny walorów jest na tyle duża, że skłania do szukania swojej szansy na duże zyski. Banki centralne i rządy zrobiły bardzo dużo, by poprawić koniunkturę gospodarczą. Do tego wyceny akcji uznawane są za atrakcyjne. Zwłaszcza bazując na historycznych obserwacjach wydaje się, że "lepszej okazji do kupna nie będzie", "w długim terminie na pewno będzie można zarobić".

Problem jednak w tym, że podobnymi argumentami można posługiwać się, by uzasadnić pesymistyczne oczekiwania. Amerykański rynek spadł dopiero mniej więcej tyle, ile w trakcie poprzedniej, znacznie mniej poważnej dekoniunktury z początku obecnego wieku. Nie ma obecnie dowodów, ani gwarancji, że pomoc rządów i banków centralnych jest skuteczna. Wyceny spółek, zwłaszcza uwzględniające skalę pogorszenia wyników w kolejnych kwartałach, wcale zaś nie prezentują się aż tak zachęcająco, jak te bazujące na danych z przeszłości.

Jest prawdopodobne, że w perspektywie 10 lat Grantham ma rację i uda się na akcjach zarobić. Jeśli jednak ma też rację i rynek pójdzie jeszcze o połowę w dół, to zakładane przez niego 10-proc. zyski będzie można potroić odwlekając moment zakupu walorów do tamtego czasu. Sama różnica stóp zwrotu w obu podejściach jest kolosalna. Do tego dochodzi wątpliwość ilu z tych, którzy dziś kupiliby, przetrzymają walory, widząc ewentualne dalsze silne zniżki.