Wszystko zaczęło się w minionym tygodniu od fatalnie odebranej przez inwestorów propozycji prezydenta USA Baracka Obamy dotyczącej handlu instrumentami finansowymi przez banki. Do tego doszły obawy przed szybszym, niż się wcześniej spodziewano, zaostrzeniem polityki pieniężnej w Chinach, które wczoraj znalazły kolejne potwierdzenie - tamtejsze władze agresywnie nakazują zwiększanie rezerw przez duże banki komercyjne, obawiając się wymknięcia się akcji kredytowej spod kontroli.
Jakby tego było mało, wczoraj w rynki uderzyły jeszcze doniesienia m.in. o groźbie obniżki ratingu Japonii i szacunki dotyczące ogromnego deficytu budżetowego w USA w tym roku (ok. 1,35 bln USD).
Już na pierwszy rzut oka widać jednak, że (nie licząc propozycji prezydenta Obamy) czynniki te nie są właściwie nowością. Narastające problemy fiskalne na świecie (Dubaj, kraje peryferyjne strefy euro, USA, Japonia) to efekty wtórne niedawnego kryzysu, będące z jednej strony skutkiem m.in. spadku dochodów budżetowych w wyniku spowolnienia gospodarczego lub recesji, a z drugiej strony - wynikające z kosztownych programów stymulacyjnych zaaplikowanych w dobie kryzysu.Zaskoczeniem nie jest też dążenie Chin do schłodzenia akcji kredytowej. Przecież z koniecznością zaostrzenia polityki w tym kraju jak i na całym świecie inwestorzy liczą się już od dawna (co najwyżej spodziewano się, że dojdzie do tego później).
Na tej podstawie można wysnuć tezę, że wymienione czynniki nie są wystarczające do tego, by korekta na rynkach przerodziła się w większą paniczną falę spadkową (oczywiście nie zmienia to jeszcze tego, że np. problemy fiskalne będą miały na dłuższą metę szereg niekorzystnych konsekwencji, z których obecnie nie w pełni zdajemy sobie zapewne sprawę).
Na razie tezę tę wydaje się potwierdzać sytuacja techniczna. O ile indeksy na GPW oddalają się od ostatnich szczytów trendu wzrostowego, to nie pojawiły się jeszcze żadne istotne średnioterminowe sygnały sprzedaży.