Była to prosta odpowiedź na to, co w piątek wydarzyło się na Wall Street, gdy indeks S&P500 na dwie godziny przed zamknięciem gwałtownie zawrócił, rosnąc z dziennego minimum na wysokości 1044,50 pkt do 1066,19 pkt na zamknięciu.
W efekcie zamiast kolejnej długiej czarnej świecy na wykresie dziennym S&P500, została wyrysowana świecowa formacja młota, dająca nadzieję na przynajmniej chwilowe wyhamowanie spadków (zarówno na Wall Street, jak i na rynkach globalnych).
To jak kruche są to nadzieje, a więc jak duży jest strach przed dalszą przeceną, doskonale zostało zobrazowane wczoraj na GPW, gdy nie tylko stronie popytowej nie udało się utrzymać przewagi do końca dnia (WIG20 zamknął się na poziomie 2189,35 pkt, tracąc 0,3 proc.), ale niewiele brakowało, a sesja zakończyłaby się paniczną wyprzedażą (WIG20 przetestował już poziom 2165,20 pkt).
Przebieg poniedziałkowych notowań jest kolejnym potwierdzeniem tego, że zapoczątkowane 21 stycznia br. spadki są korektą całego rozpoczętego w połowie lutego 2009 roku impulsu wzrostowego. Intuicja, ale przede wszystkim analiza techniczna, sugeruje, że ostatnie spadki mogą być dopiero połową drogi na południe, jaką mają przed sobą warszawskie indeksy.
Po tym jak WIG20 wzrósł w okresie luty 2009-styczeń 2010 o 87 proc., spadek o około 20 proc., czyli zredukowanie stopy zwrotu do 50 proc. nie byłby niczym zaskakującym. Szczególnie, że prawie pokrywałoby się to z 38,2-proc. zniesieniem 11-miesięcznych zwyżek.