Wystrzał cen ropy i związane z nim napięcia geopolityczne, których konsekwencje coraz trudniej przewidzieć, wystarczyły jedynie na krótką, czterodniową korektę na światowych rynkach (wczoraj nastroje znów zaczęły się pogarszać – WIG20 spadł o prawie 1 proc.).

Muszę przyznać, że siła rynków rozwiniętych, przede wszystkim w USA i Niemczech, już od pewnego czasu jest denerwująca, a powoli staje się wręcz nużąca. Jest to o tyle niebezpieczne dla inwestorów grających w oparciu o timing, że rzeczywista korekta może być ciężka do uchwycenia, nie wspominając o jej wykorzystaniu. Jak to często bywa w przypadku polskiego rynku akcji, krajowi inwestorzy znajdują się w jeszcze trudniejszej sytuacji, niż zarządzający mierzący się z rynkiem w wielu innych krajach. Nasze główne indeksy znalazły się właśnie w tym samym miejscu, w jakim byliśmy miesiąc, dwa i trzy miesiące temu.

W takiej sytuacji trudno jest, z czystym sumieniem, podjąć ryzyko znaczącego zmniejszenia zaangażowania na rynku akcji w reakcji na wysokie zyski, jakie mogliśmy uzyskać w ciągu półrocznego trendu wzrostowego. Od początku września 2010 roku polskie indeksy wzrosły jedynie o ok. 10 proc., podczas gdy S&P500 oraz DAX zanotowały 25-proc. zwyżki. Z drugiej strony, zwiększenie zaangażowania w akcje w tym momencie, w oczekiwaniu na kolejną falę kilkumiesięcznych zwyżek, wydaje się obarczone zbyt niskim stosunkiem zysku do ryzyka, w porównaniu z kilkoma czołowymi indeksami akcji na rynkach wschodzących. Ostatnie cztery miesiące słabości rynków emerging markets spowodowały, że rynki akcji w Brazylii, Indiach, Chinach (Szanghaj) oraz Turcji wydają się bardziej atrakcyjne, gdyż przecena na tych parkietach dotarła do poziomów z września ubiegłego roku. Jak na złość, miejsce, w jakim znalazły się polskie indeksy, nie daje inwestorom wielkiego pola manewru. Teoretycznie, z zajęciem odpowiedniej pozycji można czekać do wyraźnego sygnału, jakim może być wybicie się indeksów z pasma 2600–2800 pkt (WIG20).

Potencjalny zysk z przyjęcia takiej strategii uzależniony jest jednak od zapatrywań na średnioterminowy trend na światowych giełdach.

Obstaję przy scenariuszu, w którym rynek amerykański wejdzie niedługo w fazę korekty półrocznych wzrostów, jeżeli już w niej nie jest. Podobnie jak to miało miejsce w przypadku korekt głównego trendu w latach 2005–2006, nie powinna być ona zbyt bolesna dla inwestorów, ale za to rozciągnięta w czasie. Taki trend boczny na S&P 500 może być równie frustrujący dla inwestorów, jak ostatnie trzy miesiące na polskim rynku, a poziomy wsparcia i oporu powinny zawierać się w przedziale 1200–1400 pkt.