Biorąc pod uwagę ostatnie odczyty i zachowanie się takich wskaźników jak Put/Call ratio, VIX czy właśnie dane dotyczące nastrojów wśród inwestorów indywidualnych i instytucjonalnych, można pokusić się o twierdzenie, że warunki konieczne do osiągnięcia rynkowego dna zostały spełnione. Jednak, patrząc na natłok dość pesymistycznych informacji napływających z różnych stron świata, może się okazać, że warunki te nie są jeszcze wystarczające do rozpoczęcia dłuższej fali wzrostów.

Obawy ekonomistów i inwestorów koncentrują się wokół sytuacji w finansach strefy euro, spowolnienia w Chinach, nawrotu recesji w USA i problemów z zadłużeniem, a także wokół spekulacji na temat negatywnych skutków zakończenia programu QE2. Pierwsze strony gazet zapełniają się powoli zapowiedziami nadchodzącego spowolnienia (np. okładki „The Economist” czy „Time”). Jak w tym chaosie kiepskich informacji i prognoz nie popaść w nadmierny pesymizm? Wystarczy odwołać się do nieodległej przeszłości, żeby stwierdzić, że nie taki diabeł straszny, jak go malują. Dokładnie rok temu, wiosną 2010 roku, rynki przeżywały praktycznie te same rozterki, co dziś. Tematem numer jeden była Grecja i pierwszy program pomocowy. Tuż za rogiem czyhało widmo podwójnego dna recesji (vide okładka „The Economist” z 29 maja 2010).

Pierwszy dodruk pieniądza dumnie nazwany QE1, miał się ku końcowi, a chińskie władze starały się wyhamować rozpędzony wzrost gospodarczy. Zakładając, że porównywanie obu okresów nie jest pozbawione sensu, można dojść do wniosku, że z ciemnych chmur gromadzących się nad rynkami spadnie niewielki deszczyk. W gruncie rzeczy, nawet tegoroczny przebieg głównego amerykańskiego indeksu przypomina wersję korekty rozgrywającej się w pierwszej połowie 2010 r. Podstawową różnicą jest skala obu formacji. Pierwsza fala korekty rozpoczęła się pod koniec lutego br. i zniwelowała 6 proc. wartości S&P500 (spadek ze stycznia 2010 r. wyniósł  8?proc.). Po kilku tygodniach zwyżek amerykański rynek ustanowił nowe szczyty hossy (w oby przypadkach, w kwietniu, rosnąc o 15 proc. w 2010 r. i o 8 proc. w 2011 r.).

Przecena, jaka nastąpiła w maju i czerwcu ubiegłego roku (13,5 proc.), była dwa razy wyższa od tego, z czym mieliśmy do czynienia do ubiegłego piątku (spadek o 7 proc.). Jeżeli ta analogia ma się dalej sprawdzać, to w ciągu najbliższych kilku sesji powinniśmy zobaczyć korekcyjne odbicie np. do poziomu 1330 pkt. Jednak na osiągnięcie przez S&P500 prawdziwego dołka, przyjdzie nam poczekać do początku lipca, kiedy to według zeszłorocznego schematu amerykański indeks przebije 200-sesyjną średnią, spadając do poziomu 1230 pkt.