Kilka lat temu rzucił pan etat w „Bankierze" i zdecydował się na własną ścieżkę zawodową – blog, kanał na YouTube. Dlaczego?
Z jednej strony czułem potrzebę zmiany zawodowej, a z drugiej wydawało mi się, że media zmierzają nie w tę stronę, w którą ja chcę zmierzać. Dlatego naturalnym wyborem była blogosfera. Wydaje mi się, że dużo moich prognoz dotyczących mediów się spełniło, bo jednak dziś są one jeszcze bardziej nastawione na newsa, ścigają się w social mediach i w tym wszystkim gubi się element edukacyjny. A właśnie edukacja ekonomiczna Polaków była dla mnie priorytetem. Oczywiście teraz mamy masę źródeł informacji, wywiady z prezesami i ekspertami, ale brakuje treści dla początkujących, które pozwoliłyby im w ogóle zrozumieć o czym ten prezes i ekspert mówią. Dlatego wystartowałem z własnym blogiem.
To był chyba dobry wybór. Zaryzykuję tezę, że jest pan obecnie najbardziej rozpoznawalnym youtuberem poruszającym tematyką finansową, giełdową. Domyślam się jednak, że początki nie były łatwe? Długo pan czekał na pierwszy tysiąc subskrybentów?
Początek zawsze jest trudny, ponieważ nie ma jeszcze klarownej wizji biznesu. Wierzymy trochę w swoją wizję, jak twórcy startupów. I faktycznie pierwszy tysiąc subskrybentów to droga przez mękę, bo nie wiadomo do końca, jak trafić do odbiorcy i jak go przekonać, że nie jesteśmy tu tylko na chwilę tylko faktycznie mamy jakąś dłuższą misję. Kiedy więc ma się 100 filmów na kanale, to można uznać, że najgorszy etap jest za nami. Sporo było chwil zwątpienia, ale zbudowana społeczność przekonuje mnie, że to miało sens. To co jest fajne w tego typu dziennikarstwie to duży feedback od odbiorców. W tradycyjnych mediach ta relacja na linii autor – czytelnik nie jest zbyt zażyła. Tymczasem w social mediach ta relacja jest bliższa. Ja dostaje nawet kilkadziesiąt maili po jednym nagraniu. Do tego dochodzą komentarze.