Niemal niepostrzeżenie minęło piętnaście lat od dnia, w którym w rękach Polaków pojawił się pierwszy telefon komórkowy. Ważył pięć kilogramów (dla wszystkich przed trzydziestką powtórzę: pięć kilogramów) i groził utratą życia, zdrowia oraz narażeniem się na drwiny otoczenia. Po piętnastu latach wiadomo już, że nie potwierdziły się obawy przed nadchodzącą apokalipsą, zapowiadaną przez ludzi, którzy komórek nie mieli, ale bardzo by chcieli.
Wbrew podejrzeniom okazało się, że telefony komórkowe nie są jedynie atrapą, służącą do wykrzykiwania w miejscu publicznym, tak by usłyszało to jak najwięcej ludzi wokół: "Ten mój jaguar to całkiem przyjemne autko, ale wiesz, te polskie drogi...", albo "I powiedz ministrowi, gdzie może mnie pocałować...". Komórki, które ze względu na gabaryty nazywano cegłami lub kaloryferami, znalazły kilka dodatkowych zastosowań, oczywiście poza opcją samoobrony, do czego dziś nadają się już mniej.
Telefon stał się narzędziem znacznie bardziej pożytecznym, pozwalającym trzymać rękę na pulsie giełdy nawet wtedy, gdy siedzi się w teatrze (konieczny element kreowania wizerunku), operze (żona marudziła!) albo w kinie (Scarlett Johansson!). Przeszkadzają tylko ludzie siedzący obok, którzy marudzą i posykują, żeby natychmiast przestać gadać.
Moment, kiedy właściciel pierwszej komórki naprawdę mógł dodzwonić się do mieszkającego w Polsce drugiego posiadacza tego urządzenia, nadszedł szybko. Po pierwszym roku abonentów telefonii komórkowej naprawdę było już kilkunastu. Równie szybko komórki znalazły zastosowanie szersze niż tylko rola narzędzia służącego do powiadamiania żony, że oto nadjeżdżamy, więc może nastawiać kapuśniak. I oczywiście powinna zwrócić uwagę teściowej, że na Łysą Górę droga daleka, więc powinna już lecieć.
Okazało się także, że "komóra" nie jest wyłącznie niezbędnym, obok fury marki BMW i czarnej skóry, dopełnieniem rynsztunku bojowników szarej strefy rodzącego się w Polsce wolnego rynku.