Zaskakujący wzrost publikowanego przez amerykański Instytut Zarządzania Podażą, indeksu aktywności sektor usług, pomógł wczoraj bykom na Wall Street wrócić do gry po środowym święcie. Indeks ów wzrósł bowiem do 60,7 pkt z 59,7 pkt w maju, podczas gdy oczekiwano jego spadku do 58 pkt.
W początkowych wzrostach amerykańskich indeksów mogło też pomagać pewne uczucie ulgi, że w czasie Dnia Niepodległości nie doszło do żadnych zamachów terrorystycznych w USA. Takie obawy bowiem mogły się zrodzić po ostatnich wydarzeniach w Wielkiej Brytanii. Jeżeli do tego dodać wyraźnie oddalone w poniedziałek widmo spadku indeksów S&P500 i Średniej Przemysłowej poniżej poziomów 1490,72 pkt i 13266,73 pkt (co prowadziłoby do utworzenia zapowiadających spadki formacji podwójnego szczytu na wykresach), to sytuacja popytu wydaje się dobra. Szczególnie że wspomniana poniedziałkowa obrona zwiększa prawdopodobieństwo dalszego ruchu w bok obu indeksów, odpowiednio w przedziałach 1490,72-1539,18 pkt. i 13266,73-13676,32 pkt.
Ta sielanka posiadaczy akcji jest jednak tylko pozorna. W czwartek wrócił bowiem problem rosnącej rentowności amerykańskich obligacji. Rentowność 10-latek wzrosła do 5,1 proc. z 4,998 proc. notowanych w poniedziałek wieczorem. Jest jeszcze zbyt wcześnie, żeby jednoznacznie stwierdzić, że rozpoczęty przed trzema tygodniami ich korekcyjny spadek już się zakończył i rentowność wraca do trendu wzrostowego. Zwłaszcza że sam powrót do głównej tendencji może trwać tygodnie. Jednak prawdopodobieństwo takiego scenariusza wyraźnie wzrosło. To oznacza, że jednocześnie większe jest prawdopodobieństwo preferowanego przez analizę techniczną scenariusza, który w przyszłości każe oczekiwać wzrostu rentowności aż do 6,78 proc. A to musiałby oznaczać silniejsze spadki na giełdach. Dlatego z uwagą trzeba obserwować sytuację na Wall Street, szukając potencjalnych średnioterminowych sygnałów sprzedaży. Zmiana trendu co prawda nie będzie gwałtowna, ale niewykluczone, że może być bardzo bliska.