Sejm jeszcze się nie rozwiązał, wybory nie zostały ogłoszone, a kampania idzie już pełną parą. I co się okazuje?
Otóż żyjemy w kraju sukcesów. Nie będę roztrząsać, na ile można zgodzić się ze stwierdzeniem, że rozwój gospodarczy Polski w ostatnich dwóch latach jest zasługą rządu. Ale zauważam, że sukcesów przybywa z dnia na dzień. I to w lawinowym tempie.
Ministerstwo Skarbu Państwa też ma swoje zasługi. Ściganie dłużników prywatyzacyjnych nazywa się teraz "sukcesem egzekucyjnym". Udało się ściągnąć należność na 25 mln zł. Cóż, że odsetki od innych prywatyzacyjnych długów wzrosły o dziesiątki milionów. Sukces jest i basta.
Kolejnym osiągnięciem jest podpisane wczoraj porozumienie ze związkowcami. Rząd obiecał podwyżkę płacy minimalnej, wzrost płac w budżetówce i opóźnienie o rok zmian w przepisach o emeryturach pomostowych. Przedsiębiorcy może i płaczą (trąbiąc, że to czarny dzień dla dialogu społecznego), ale z sukcesem się nie dyskutuje.
Mamy też sukces w sferze unijnej. Najwyższa Izba Kontroli potwierdziła, że mamy szansę na przygotowanie się w terminie do wejścia do strefy Schengen (od początku 2008 r. nie będą nas tak skrupulatnie kontrolować przy podróżach w obrębie UE). Mieliśmy trochę szczęścia, że inne kraje też się nie przygotowały na czas i rozszerzenie strefy trochę opóźniono. Ale tym razem pewnie zdążymy. Więc - sukces!