Minister Jerzy Kropiwnicki nie po raz pierwszy wystąpił z propozycją zmiany polityki gospodarczej rządu. Nie jakiejś drobnej korekty, ale zmiany gruntownej, dotyczącej zarówno przyszłorocznego budżetu, jak i całej polityki makroekonomicznej, której architektem w obecnym rządzie jest Leszek Balcerowicz.Kropiwnicki proponuje zwiększenie przyszłorocznego deficytu budżetu, obniżenie stóp procentowych NBP, skokową dewaluację złotego, obniżenie rezerw obowiązkowych banków i pobudzanie popytu wewnętrznego - zarówno przedsiębiorstw, jak i gospodarstw domowych - przez szerszy zakres ulg podatkowych oraz szybszy wzrost dochodów.Nie zgadzam się z pomysłami ministra Kropiwnickiego z wielu powodów. Zdziwienie budzi sam tryb zgłoszenia przez szefa Rządowego Centrum Studiów Strategicznych propozycji gruntownej zmiany polityki gospodarczej. Rozumiem, że minister z polityką rządu, w skład którego wchodzi, nie zgadza się i daje temu otwarcie wyraz. W takiej sytuacji albo polityka gospodarcza rzeczywiście zostanie zmieniona, albo minister poda się do dymisji. Tymczasem w ślad za propozycjami Kropiwnickiego taka deklaracja nie została złożona. Uważam, że to nie jest w porządku. Rząd pracuje kolegialnie, a więc między ministrami mogą być różnice zdań. Gdy jednak różnice są zbyt duże, dalsze funkcjonowanie rządu w obecnym składzie staje się trudne do pojęcia.Minister zgłosił swoje propozycje w trakcie trwania debaty budżetowej. To stanowczo za późno. Gdyby rząd teraz je uwzględnił, naraziłby się na słuszny zarzut, że założenia przyszłorocznego budżetu są niewiarygodne. Byłoby zatem logiczniej, gdyby ministr Kropiwnicki propozycje zgłosił przynajmniej miesiąc wcześniej, a następnie - po ich odrzuceniu przez rząd - podał się do dymisji.Duże wątpliwości budzi adresowanie części propozycji do NBP i Rady Polityki Pieniężnej, instytucji od rządu niezależnych. Oczywiście, polityka rządu i banku centralnego powinna być jakoś koordynowana, do obniżenia stóp procentowych namawiają w zasadzie wszyscy ministrowie i zapewne wkrótce do tego dojdzie. Przy czym głównym argumentem za obniżką stóp są doskonałe wyniki obniżania inflacji - dokonanie, które było kwestionowane przez cały bieżący rok przez RCSS. Ale rząd, a tym bardziej minister, nie powinien proponować zmiany polityki monetarnej NBP, bo nie jest do tego władny.Te moje wątpliwości dotyczą w gruncie rzeczy spraw formalnych. Ważnych, ale przecież w obliczu groźby światowego kryzysu nie najważniejszych. Zastanówmy się nad meritum propozycji Jerzego Kropiwnickiego. Sprowadzają się one do pobudzania gospodarki przez bodźce fiskalne (większy deficyt) i monetarne (dewaluacja, niższe stopy i niższe rezerwy banków). Nieco podobny zestaw instrumentów (z wyjątkiem zwiększenia deficytu) zamierza zastosować kilka rozwiniętych krajów, m.in. Japonia i USA. Na tych dwóch krajach spoczywa zresztą obowiązek zahamowania światowej groźby recesji.Amerykański Fed niezbyt chętnie podejmuje się tego zadania, stopy obniża bardzo powoli, obawiając się o stabilność gospodarki amerykańskiej. W innej jednak sytuacji są kraje z grupy podwyższonego ryzyka, zaliczane do emerging markets. Od roku przestały być lokomotywami światowej gospodarki i kolejno stają się ofiarami finansowego kryzysu. Jego powodem jest zachwianie równowagi budżetowej lub deficyt na rachunku bieżącym, bądź jedno i drugie, a także kryzys instytucji finansowych. To, co proponuje minister Kropiwnicki, doprowadziłoby do zaostrzenia napięć. Wzrost popytu wewnętrznego, obniżenie stóp procentowych, przy jednoczesnym poluzowaniu polityki kredytowej banków, musiałyby doprowadzić do pogorszenia relacji oszczędności-inwestycje, a tym samym - do pogłębienia ujemnego salda na rachunku bieżącym.Dewaluacja złotego tylko na krótki czas działałaby stymulująco na saldo bilansu handlowego. Jednocześnie bowiem prowadziłaby do poważnych problemów budżetowych (spłata długów zagranicznych) oraz dałaby gospodarce impuls inflacyjny. Na dodatek banki nadmiar swej płynności, powstały w wyniku zmniejszenia odpisów na rezerwy, skierowałyby na dodatkową akcję kredytową, która w obecnych warunkach musiałaby oznaczać, że część kredytów byłaby źle adresowana. Znaleźlibyśmy się w sytuacji krajów Azji Wschodniej.
WITOLD GADOMSKI,
publicysta "Gazety Wyborczej"