Reforma emerytalna

Kiedy już wszystkie nasze drogi zrobią się nieprzejezdne za sprawą nieopłacalnych samoobrońców, kiedy ostatni nieznieczulający anestezjolog zostanie stomatologo-ginekologiem, kiedy każda pielęgniarka zbizneswomanieje, kiedy kasy chorych zakontraktują trzy razy więcej wszystkiego niż w ubiegłym roku, kiedy pamięć o ministrze Maksymowiczu zaginie, kiedy władze samorządowe wypłacą sobie ostatniego budżetowego grosza na diety, kiedy - krótko mówiąc - stanie się to, co stać się musi, wtedy dosięgną nas odłamki z pola minowego reformy emerytalnej. Dokona się to za jakiś kwartalik, może dwa.Hałaśliwe fajerwerki towarzyszyć będą niewypowiedzianej wojnie władzy z towarzystwami emerytalnymi. Rząd, parlament, nikt nie zaprzeczy, są inicjatorami reformy emerytalnej. Towarzystwa, zajmujące się inwestowaniem części składek w drugim filarze, są tej reformy instytucjonalnym - za przeproszeniem - wykwitem. Władza ma do swego wykwitu stosunek mocno ambiwalentny.Reformę wykalibrowano wedle założenia, że połowa tych, którzy sami mogą o tym decydować, zostanie w ZUS-ie, a druga połowa przejdzie do filara kapitałowego. Im więcej znajdzie się ryzykantów gotowych porzucić ZUS kochany-zreformowany, tym większe będą składkowe ubytki w państwowej kasie. Dziurę klajstrować musi budżet. Minister finansów, choć reformy ogólnie kocha, to tego akurat detalu nie polubi. To pewne, jak śmierć i podatki.Stąd, można oczekiwać, im większy okaże się być ilościowy sukces drugiego filara, do czego wszelkich starań dołożą, sił i pieniędzy nie skąpiąc, towarzystwa emerytalne, tym bardziej rząd będzie osobników dysponujących prawem wyboru zniechęcał do porzucenia ZUS-u. Czeka nas fantastyczny suspense. Reklamy, jak najbardziej urzędowe, o wymowie obrzydzającej - niewykluczone.Drugą minę dałoby się może rozbroić. Tyle że roboty przy tym huk, strach wielki, a odpowiedzialność rozmyta. Stawka jest gigantyczna: wiarygodność całego systemu.Jeśli chodzi o drugi filar, rozwiązaniem najsensowniejszym byłoby poddanie Powszechnych Towarzystw Emerytalnych ratingowi, firmowanemu przez którąś z renomowanych agencji (Moody's, Standard & Poors). Urząd Nadzoru nad Funduszami Emerytalnymi, co powinno być raczej oczywiste, temu zadaniu nie podoła. Urząd, przy szczęśliwym trafie połączonym z pracowitością, może zapewnić przestrzeganie procedur. To jednak coś zasadniczo innego niż wiarygodność inwestycyjna na rynku kapitałowym. Tymczasem dla rozwoju funduszy ta akurat rzecz ma pierwszorzędne znaczenie.W części obowiązkowej system jest bezpieczny. To prawda. Jeśli któremuś z funduszy powinie się noga, składkowicze - przyszli emeryci - nie pójdą z torbami. Ale problem nie na tym polega. Chodzi o to, że ludzie będą mieli pretensje, iż nikt im nie mówił, który fundusz był lepszy. Nie można wymagać, by wszyscy uczestnicy systemu byli rynkowymi samoukami. Gest Piłata ze strony rządu jest tu całkiem niestosowny. Kwestię wiarygodności załatwiłby rating. Ale saperów chętnych do rozbrojenia tej miny jakoś nie widać. Na co czekają: rząd, ustawodawca, instytucje rynku oszczędności emerytalnych? Żeby swoje ratingi zaczęły ogłaszać gazety?Jeśli zaś chodzi o trzeci filar, to tu tyka mocno już przerdzewiały niewypał. Taki sam dopiero co zresztą łupnął w Wielkiej Brytanii. Chodzi o usankcjonowaną prawnie możliwość oferowania w charakterze produktu emerytalnego ubezpieczenia na życie z funduszem inwestycyjnym. Przecież nie trzeba finansowego geniusza, aby zrozumieć, że ubezpieczeniowa część składki nie pracuje inwestycyjnie. Jest ona z punktu widzenia uczestnika kosztem. Stąd świadczenie w porównaniu z klasycznym funduszem emerytalnym musi być niższe. Trzeba by coś z tym zrobić, zanim ludzie poczują się, jak w Anglii, nabici w butelkę.Miny sterczą na polu emerytalnym gęsto, niczym buraki zimową porą w niegdysiejszych PGR-ach. I wielu dookoła wydaje się, że widzą buraki. Omamy z reformatorskiego przepracowania?

JANUSZ JANKOWIAK