Dokonana przed dwoma tygodniami przez NBP znacząca redukcja stóp procentowych została przyjęta z ulgą przez zadłużone przedsiębiorstwa, inwestorów giełdowych oraz przez przedstawicieli rządu. Tańszy stał się kredyt, a przez to mniejsze obciążenia budżetu spłatą długów.Niektórzy politycy (niezawodni: Jerzy Kropiwnicki oraz Grzegorz Kołodko) uznali tę obniżkę za krok we właściwym kierunku, ale dalece niewystarczający. Dalsze rozluźnienie polityki pieniężnej ma być odpowiedzią na sygnały, świadczące o spowolnieniu tempa wzrostu gospodarki. Politykom wtórują banki zaniepokojone kurczącymi się wraz ze spadkiem inflacji zyskami, żądające obniżenia poziomu rezerw obowiązkowych dla zrekompensowania strat.Od kiedy pieniądz przestał być przywiązany do złota, niekiedy wydaje się, że ludzkość znalazła cudowne panaceum na cykliczne kryzysy. Ma być nim luźniejsza polityka monetarna. W Polsce ma być ona lekarstwem na zagrażający nam kryzys światowy, na źle przeprowadzane reformy, społeczne niepokoje i na opóźnienie w restrukturyzacji państwowego przemysłu. Nic bardziej błędnego.Ostatni tydzień pokazał, że nadzieje na dalsze redukcje stóp procentowych są przedwczesne, rozluźnienie polityki pieniężnej zaś niesie w sobie wiele niebezpieczeństw. Stabilna polityka makroekonomiczna nie może sprowadzać się do manipulowania stopami i podgrzewania gospodarki zwiększoną podażą pieniądza. Bardzo szybko napotykamy bowiem na rafy w postaci wzrostu inflacji i napięć na rynku pieniężnym. Można było je obserwować w ostatnim tygodniu. Złoty na skutek obniżenia się rentowności rządowych instrumentów dłużnych traci na wartości.Ma, to rzecz jasna, swoje dobre strony, pod warunkiem jednak, że deprecjacja złotego nie będzie nadmierna. Ponieważ jednak stabilność makroekonomiczna jest krucha, polska gospodarka jest wrażliwa na efekt psychologiczny, jaki powstaje w wyniku nagłego pogorszenia sytuacji na innych rynkach wschodzących.Z powodów psychologicznych, których źródłem jest gwałtowna dewaluacja brazylijskiego reala, ale także niepokoje społeczne w Polsce, deprecjacja złotego była w ubiegłym tygodniu szybsza, niż przewidywali analitycy. Jeżeli złoty wychyli się w drugą stronę kursu centralnego, inwestorzy staną się jeszcze bardziej nerwowi i zacznie działać mechanizm samosprawdzającej się prognozy. Spadek wartości złotego będzie oddziaływał pozytywnie na konkurencyjność polskich towarów za granicą. Ale skutki tego, w postaci poprawy bilansu obrotów bieżących, byłyby dostrzeżone dopiero w dłuższym czasie.Na krótką metę deprecjacja złotego spowoduje przede wszystkim wzrost inflacji z powodu wyższych cen towarów importowanych. Inflację popychać też będzie presja na powiększenie deficytu budżetowego, wywierana przez rozmaite grupy społeczne. Kilka punktów inflacji już zafundowali rolnicy, na spółkę z rządem, który ugiął się pod ich żądaniami. W ubiegłym roku stabilizacja cen żywności była ważną kotwicą antyinflacyjną.W tym roku nie można na to liczyć. Antyinflacyjnie działa światowa deflacja, szczególnie na rynku surowców. Ale ceny na rynkach światowych doszły do tak niskiego poziomu, że dalej spadać już raczej nie będą. Inflację napędzać też będą... oczekiwania inflacyjne. Trudno ich nie mieć, gdy obserwuje się, jak kolejne grupy społeczne wyrywają coś dla siebie z budżetu.W tej sytuacji dalsze redukcje stóp stają się nierealne. Co więcej, jeżeli sprawdzi się pesymistyczny (a właściwie realistyczny) scenariusz inflacyjny, za miesiąc lub dwa Rada Polityki Pieniężnej będzie zmuszona do podniesienia stóp procentowych, co miałoby fatalny wpływ na tegoroczny wzrost gospodarczy. W takiej sytuacji rząd mógłby pożegnać się z nadziejami na to, że niższa od założonej rentowność bonów skarbowych i obligacji pozwoli wygospodarować w budżecie pewne rezerwy.Sensowna odpowiedź rządu na tę sytuację może być tylko jedna: ściągnięcie cugli polityce fiskalnej. Rząd powinien dać jasny sygnał, że będzie bronił tegorocznego budżetu i niskiego poziomu deficytu, a wygospodarowane rezerwy (np. wyższe wpływy ze sprzedaży państwowych spółek) przeznaczy raczej na spłatę długu publicznego niż na wydatki socjalne. Ale napięcia społeczne i sposób ich rozwiązywania przez rząd nie wskazują na to, abyśmy sygnał taki otrzymali.

WITOLD GADOMSKI,

publicysta "Gazety Wyborczej"