Chłodnym okiem
Kiedy w 1990 roku polską gospodarkę czekała prywatyzacja przedsiębiorstw państwowych, było oczywiste, że prywatyzowanymi przedsiębiorstwami, z braku innych rozwiązań, będą kierować ich poprzedni dyrektorzy lub osoby ze ścisłego kierownictwa tych przedsiębiorstw. Obecnie nastał czas kolejnych selekcji.Wstępna selekcja przy obsadzaniu stanowisk kierowniczych polegała na eliminowaniu osób niekompetentnych i o niewłaściwej przeszłości politycznej. W końcu lat 80. stosunkowo rzadkie były przypadki utrzymywania się na stanowiskach kierowniczych w przedsiębiorstwach osób z klucza partyjnego bez należytego przygotowania zawodowego.W PRL typowy dyrektor przedsiębiorstwa państwowego był inżynierem. Wynikało to z dwóch przyczyn. Po pierwsze, wykształcono zbyt dużo inżynierów w stosunku do potrzeb przemysłu, wobec czego bardziej aktywni i ambitni zajęli się zarządzaniem. Po drugie, niewiele było osób kształconych na kierunkach zarządzania.Należy z uznaniem przyznać, że wielu byłych dyrektorów sprawdziło się w roli prezesów sprywatyzowanych przedsiębiorstw. Dotyczy to szczególnie tych, którzy mieli poprzednio kontakty z rynkami zagranicznymi. Inni, którzy nie mieli takich doświadczeń, szybko uzupełniali swoją wiedzę. Niezwykle skuteczny okazał się bodziec materialny. Mniej istotne były bardzo wysokie wynagrodzenia, przy których pensje samorządowców wydają się skromne. Ważniejsza okazała się możliwość wejścia w posiadanie dużych pakietów akcji przedsiębiorstw prywatyzowanych na GPW. Lektura prospektów emisyjnych dostarcza wielu interesujących informacji na ten temat. Wartość akcji w posiadaniu menedżerów podawana jest według wielkości nominalnych, co znakomicie zmniejsza efekt rzeczywistych rozmiarów tego samouwłaszczenia.Fakty te bulwersują opinię publiczną. Można sobie postawić pytanie, czy dopuszczenie do kominowych samouwłaszczeń było uzasadnione korzyściami, jakie przyniosły: udana prywatyzacja, dynamiczny rozwój spółek, praca dla setek ludzi, wpływy do budżetu itd. Trudno jest pokusić się o jednoznaczną odpowiedź na takie pytanie. Można postawić inne. Czy bez możliwości samouwłaszczeń niektóre spółki giełdowe osiągnęłyby dzisiejszą wartość rynkową?Ostatnie miesiące i dni przyniosły falę odejść długoletnich szefów z dużych firm. Dotyczy to także przypadków, w których nazwisko szefa i nazwa firmy były niemalże synonimami. Zjawisko to jest o tyle częste, że warto jest zastanowić się nad jego przyczynami.Sądzę, że przyczyny nie są trudne do określenia. Kończy się czas pierwszej kohorty prezesów lat 90. Obok czynnika metrykalnego pojawia się bariera wyczerpujących się możliwości rozwojowych. W poczekalni znajdują się młodzi i lepiej wykształceni w kierunku menedżerskim następcy obecnych prezesów. Ich przewaga nad weteranami polega - obok starannego wykształcenia w dziedzinie zarządzania - na umiejętności stosowania wyrafinowanych instrumentów finansowych, lepszej umiejętności budowania nowoczesnych strategii, niejednokrotnie wspartej zagranicznymi doświadczeniami.Nastał czas zastępowania dobrych dyrektorów (często inżynierów) lepszymi od nich specjalistami od inżynierii finansowej. Fakt, że następuje to równolegle w wielu spółkach, świadczy o dbałości akcjonariuszy o wysoką jakość zarządzania. Trudniejsze czasy dla przedsiębiorstw tylko przyspieszają ten proces.
BOHDAN WYŻNIKIEWICZ
Instytut Badań nad Gospodarką RynkowąPS. Mój tekst o bliskim końcu średniej krajowej z 1 kwietnia był oczywistym żartem primaaprilisowym. Jestem przekonany, że żaden czytelnik nie uwierzył w możliwość realizacji tego scenariusza.