Okiem sceptyka

Z zazdrością czytam w Parkiecie, że któremuś z biur maklerskich chce się robić coś ponad oferowanie standardowego pakietu usług. Podobno są domy maklerskie, które organizują szkolenia z analizy technicznej czy instrumentów pochodnych, są też takie, które regularnie prezentują nowych emitentów lub urządzają spotkania z zarządami spółek.W mojej siedmioletniej karierze inwestora giełdowego nie udało mi się trafić na taki dom maklerski. O pierwszym biurze maklerskim, w którym miałem rachunek, szkoda nawet pisać. Było częścią wielkiego, ogólnopolskiego banku, a oddelegowani przez macierzysty bank pracownicy nie byli pasjonatami rynku kapitałowego.Gdy tylko mój regionalny bank utworzył własne biuro maklerskie, natychmiast przeniosłem tam swój rachunek. Nie oferowało cudów, ale w zestawieniu z dotychczasowym było więcej niż przyzwoite. Bez większych zgrzytów korzystałem z niego przez pięć lat.Nieszczęścia chodzą parami. Moje biuro maklerskie padło ofiarą konsolidacji. Znów znalazłem się w tym samym biurze, w którym rozpoczynałem karierę inwestora.Musiałem stawić się w POK-u, odstać w kolejce, ponownie wypełnić komplet umów i wnieść za nie opłaty skarbowe. Najgorsze, że do rozliczenia transakcji nowe biuro stosowało ten sam stary program. Skończyła się możliwość sprawdzenia, czy transakcja została przeprowadzona, bo wydruki nie uwzględniały czegoś takiego, jak odroczona płatność czy blokowanie papierów wartościowych. Bojąc się, że przekroczę przyznany limit kredytu i biuro sprzeda mi papiery, na których mi najbardziej zależy, skróciłem kilka pozycji. Założyłem specjalny arkusz kalkulacyjny, żeby kontrolować transakcje, każdorazowo sprawdzałem stopę redukcji sprzedaży lub kupna, przestałem uczestniczyć w notowaniach ciągłych. Niepotrzebnie, bo któregoś dnia przed Bożym Narodzeniem biuro sprzedało moje papiery, stwierdzając, że nie zapłaciłem na czas za odroczoną płatność. Szybko sprawdziłem przeprowadzone transakcje, pobiegłem do oddziału banku, który udzielił mi kredytu. Na rachunku były pieniądze na pokrycie transakcji, tylko w ferworze konsolidacji nie było komu uzgodnić procedur operacyjnych i przeszkolić pracowników banku, który zresztą należał już do tej samej grupy. Niesłusznie sprzedane papiery udało mi się odzyskać z niemałą pomocą jednej z maklerek, bo sam bym pewnie nic nie zwojował.Inwestowanie przestało być przyjemnością, ale za to wzrosły koszty. Wzrosły prowizje, oczywiście najbardziej dla najmniejszych transakcji. Liniową prowizję można było uzyskać przy 50 000 zł obrotu, ale miesięcznie, a nie, jak dotąd, kwartalnie, najmniejszą zaś linię kredytową podniesiono z 10 000 do 20 000 zł. Chciałem zmienić dom maklerski, ale miałem wykorzystaną linię kredytową, nie miałem gotówki, a giełda była w dołku. O swoich zastrzeżeniach poinformowałem oczywiście dyrekcję regionalną mojego domu maklerskiego. Moje uwagi przyjęto ze zrozumieniem - i na tym wszystko się kończyło. Najgorsze było jeszcze przede mną. Przyszedł termin spłaty linii kredytowej. Był czerwiec 1998 r., giełda znów była w dołku, a ja zostałem na papierach. W starym biurze maklerskim bez problemu uzyskałbym prolongatę, bo wartość portfela była pięciokrotnie wyższa od kwoty kredytu. Ponieważ kredyt brałem jeszcze w starym banku, a biuro maklerskie było już nowe, nikt nie chciał ze mną rozmawiać. Gdybym mógł poczekać ze spłatą do połowy lipca, wyszedłbym z papierów na zero, a tak wycięło mi jedną czwartą portfela.Czas na morał tej przydługiej historyjki. Inwestor ponosi straty nie tylko wskutek własnej zachłanności i popełnionych błędów. Czasem niemały udział mają zawirowania w instytucjach, które zapewniają mu dostęp do rynku kapitałowego. Dużemu domowi maklerskiemu wcale nie musi zależeć na giełdowym planktonie. W dodatku ma proporcjonalnie duże możliwości, aby to okazać.

Aleksander Weksler