Kurs euro w stosunku do dolara obniżył się od początku br. (tzn. od chwiliwprowadzeniaeuropejskiej waluty) o 12% i pod koniec minionego tygodnia kształtował sięna poziomie 1,03 USD za 1 euro. Jestprawdopodobne, że wkrótce - być może jużw tym tygodniu- 1 euro będziewarte zaledwie 1 dolara, a zapewne na tym się nie skończy.Jest to niemiła niespodzianka dla wszystkich euroentuzjastów. Tyle że niespodziankę tę można było przewidzieć już wcześniej, obserwując gospodarkę europejską i mechanizmy podejmowania decyzji wewnątrz Unii.Euro było wprowadzone z dużym rozmachem. Towarzyszyła temu odpowiednia kampania promocyjna, mająca zwiększyć zaufanie czy wręcz entuzjazm dla nowej waluty. Przewidywano, że wspólna waluta zwiększy możliwości rozwoju Starego Kontynentu i jego konkurencyjność w stosunku do Stanów Zjednoczonych.Korzyścią miała być redukcja ryzyka kursowego, kosztów finansowych, a przede wszystkim powstanie potężnego rynku pieniężnego i kapitałowego (nominowanego właśnie w euro) o potencjale porównywalnym z rynkiem dolarowym. Ale skonsumowanie tych korzyści będzie możliwe jedynie wówczas, gdy waluta europejska będzie stabilna. Gdy stale traci ona na wartości, staje się walutą ryzykowną, od której inwestorzy uciekają.Są dwie główne przyczyny spadku kursu euro: słabość gospodarki europejskiej i zbyt niska wiarygodność wspólnej polityki gospodarczej i kursowej. Stany Zjednoczone wciąż przeżywają boom gospodarczy. Ich gospodarka jest bardziej konkurencyjna i innowacyjna od europejskiej, niższe są podatki, bezrobocie jest nieznaczne, wyższa jest rentowność firm. Są wprawdzie pewne sygnały świadczące o przegrzaniu amerykańskiej koniunktury, nowojorska giełda z niepokojem oczekuje decyzji o wzroście stóp procentowych, dramatycznie niskie są amerykańskie oszczędności, ale, jak dotychczas, ze wszystkich trudności gospodarka USA wychodzi zwycięsko. Odwrotnie jest w Europie. Stopa wzrostu jest o ponad połowę niższa niż w Stanach Zjednoczonych, podatki o 50% wyższe, a bez pracy pozostaje 12 mln osób. Ta dość ponura sytuacja wymaga zdecydowanego działania i spójnej polityki gospodarczej, której europejska "piętnastka" czy korzystająca z euro "jedenastka" nie są w stanie prowadzić.Na zakończonym właśnie szczycie przywódców europejskich w Kolonii niemiecki minister finansów Hans Eichel wzywał swych kolegów i szefów banków europejskich, by wstrzymali się od komentowania dotychczasowej polityki walutowej. W Stanach Zjednoczonych komentują ją tylko dwie osoby - sekretarz skarbu i szef Fed. W Europie - oprócz prezesa Europejskiego Banku Centralnego - swoje komentarze i sugestie zgłasza 11 szefów centralnych banków krajowych i 11 ministrów finansów. Nie wszyscy mówią jednym głosem. Inwestorzy wsłuchujący się w tę kakofonię mają podstawy, by nie darzyć euro wielkim zaufaniem.Rzecz jednak nie tylko w komentarzach. Na szczycie w Kolonii przywódcy państw europejskich zgodzili się prowadzić politykę, zmierzającą do uaktywnienia gospodarki. Nie ma jednak jednomyślności, co polityka taka miałaby oznaczać. Oskar Lafontaine, niemiecki minister finansów, który w marcu br. ustąpił ze swego stanowiska, kładł nacisk na "aktywną politykę zatrudnienia", przez co rozumiał wspieranie takiego wzrostu gospodarczego, który przyczyniałby się do tworzenia nowych miejsc pracy i zwiększania zatrudnienia.Rezygnacja Lafontaine'a wiązała się z brakiem poparcia pozostałych ministrów dla jego gospodarczej wizji. Tymczasem rządy Francji i Włoch popierają pomysł "paktu na rzecz zatrudnienia", gdy inne rządy kładą nacisk na reformy strukturalne, obniżanie podatków i zwiększanie w ten sposób konkurencyjności Europy.Nie są to tylko teoretyczne dyskusje. Aktywna polityka na rzecz zatrudnienia prowadzona przez europejskich biurokratów oznaczałaby zwiększenie podatków i regulacji, hamujących konkurencję, a tym samym - działałaby przeciwko wzrostowi gospodarczemu. W Kolonii przywódcy "piętnastki" zgodzili się przemilczeć sprawę "paktu na rzecz zatrudnienia", ale różnice zdań w prowadzonej przez poszczególne rządy polityce gospodarczej pozostały.Jest to zresztą tylko wierzchołek góry lodowej. Europa ma przed sobą dyskusję o ujednoliceniu systemów fiskalnych oraz stawek przynajmniej części podatków. To wymusi z kolei gruntowną reformę polityki socjalnej i obcięcie wydatków budżetowych, zwłaszcza w krajach, które cierpią na chroniczny deficyt.Europa musi stoczyć heroiczny bój o stworzenie spójnej polityki gospodarczej i skłonienie piętnastu parlamentów do jej zaakceptowania. Stany Zjednoczone, choć formalnie składają się z 50 niezależnych "państw", taką walkę mają już dawno za sobą.

Witold Gadomski

publicysta "Gazety Wyborczej"