już 98. miesiąc prosperity - najdłuższy po II wojnie światowej okres nieprzerwanego wzrostu gospodarczego - przeżywają Stany Zjednoczone. Spada bezrobocie, produkt krajowy brutto rośnie w tempie 4-5% rocznie, wydajność pracy wzrasta szybciej niż PKB i płace, zlikwidowano deficyt budżetowy.

Na pierwszy rzut oka, nie wszystkie wskaźniki napawają optymizmem. USA są dzisiaj wprawdzie największym na świecie eksporterem, ale jeszcze większym importerem. Z wyjątkiem garstki państw, np. Libii czy Iranu, większość krajów ma nadwyżkę w handlu ze Stanami Zjednoczonymi. Przeciętny miesięczny deficyt w handlu zagranicznym USA wynosi około 10 mld USD. Zgodnie z teorią ekonomii, aby doprowadzić do równowagi w wymianie handlowej, kurs dolara wobec innych walut powinien się obniżyć, co pobudziłoby eksport USA.Ku zaskoczeniu teoretyków, dolar trzyma się jednak mocno, a to za sprawą cudzoziemców, którzy za nadwyżkę kupują amerykańskie papiery wartościowe i nieruchomości. Nie bez znaczenia jest też zaufanie do "zielonego", który nawet w krajach wrogich USA traktowany jest z większym szacunkiem niż rodzime waluty. Biedni obywatele niestabilnych państw, którzy trzymają dolary w skarpetach i siennikach, w praktyce udzielają nie oprocentowanego kredytu Stanom Zjednoczonym, które mogą kupować towary i usługi, płacąc za nie zielonymi papierkami, których wyprodukowanie kosztuje grosze.Clinton naśladuje ReaganaW kampanii przed wyborami w 1992 r., prowadzonej w czasie największej powojennej recesji, Bill Clinton postulował pobudzenie gospodarki na sposób keynesowski. W przeciwieństwie do republikanów, sprzeciwiał się np. radykalnej obniżce deficytu budżetowego, a nawet opowiadał się za jego niewielkim wzrostem. Jednak po przeprowadzce do Białego Domu stopniowo zaczął zmieniać kurs, rezygnując z przedwyborczych pomysłów na rzecz kontynuacji wolnorynkowego podejścia do gospodarki, realizowanego za czasów Ronalda Reagana i George'a Busha.Nie stało się to, oczywiście, natychmiast. Jedną z największych pomyłek nowej administracji okazało się nałożenie dodatkowych podatków na najbogatszych. Pomysł okazał się kompletną klapą, nie przyczyniając się do wzrostu wpływów. Nic dziwnego, skoro bogacze bez problemów zmieniali portfele swoich inwestycji na aktywa zwolnione od obciążeń, np. obligacje komunalne. Opodatkowanie zakupu luksusowych jachtów, kosztujących ponad 100 tys. USD spowodowało, że nagle jachty zaczęły kosztować 99.999 USD. Aby wyruszyć w morze, trzeba było jednak wyposażyć je w parę niezbędnych urządzeń. Oczywiście, za dodatkową opłatą.Dziś Clinton kopiuje wszystkie gospodarcze pomysły republikanów. Analitycy zastanawiają się, o co będą spierać się kandydaci podczas najbliższych wyborów prezydenckich w 2000 r. Jeden z najpoważniejszych kandydatów Partii Republikańskiej, gubernator Teksasu George W. Bush jr., syn prezydenta Busha, na pytanie, co by zmienił w gospodarce, odpowiada wymijająco, że należy przyjrzeć się temu, co robi obecna administracja.Nadwyżka zamiast deficytuMimo że Clinton nie chciał za wszelką cenę walczyć z deficytem budżetowym, paradoksalnie to właśnie jemu udało zrównoważyć publiczne finanse, a nawet uzyskać nadwyżkę, czego nie dokonał żaden prezydent w ostatnich 30 latach.Likwidacja deficytu jest efektem prosperity i splotu wydarzeń na arenie międzynarodowej. Wraz ze wzrostem gospodarczym dochody budżetu zwiększały się, bo firmy, mając większe zyski, płaciły większe podatki. Poprawa klimatu gospodarczego wywołała ponadto spadek stóp procentowych, w tym także oprocentowania obligacji skarbowych, głównego instrumentu finansowania długu publicznego. Dzięki temu ograniczono wydatki na jego obsługę. Po upadku ZSRR zaoszczędzono także na zbrojeniach. Wzrost zatrudnienia sprawił w końcu, że można było ograniczyć wydatki na pomoc socjalną i zasiłki dla bezrobotnych.Ekonomiści twierdzą, że mimo tych sukcesów, przedłużający się okres prosperity wcześniej czy później doprowadzi do wzrostu cen towarów. Ich zdaniem, gospodarka osiągnęła już teraz pułap, którego przekroczenie doprowadzi do wzrostu inflacji. Jednak - wbrew wszystkim prognozom - ceny nie wzrastają, a inflację powstrzymuje ogromny wzrost importu. Mimo prowadzenia kilku sporów handlowych, np. wojny bananowej z Unią Europejską, Stany Zjednoczone pozostają krajem otwartym na import, próby wprowadzania ceł napotykają sprzeciw zwolenników otwartości na świat.Efekty konkurencji są widoczne. Amerykańcy turyści uwielbiają fotografować się na tle sklepów mięsnych w Tokio, gdzie - z powodu braku konkurencji - kilogram wołowiny kosztuje 75 USD. W Nowym Jorku wołowinę podobnej jakości można kupić tymczasem już po 4 USD za kilogram.Nie bez znaczenia, dla ograniczenia inflacji, jest rozwój nowych technik sprzedaży. Ponad połowa amerykańskich gospodarstw domowych posiada komputer z dostępem do Internetu. Zdaniem specjalistów, koszt sprzedaży detalicznej dzięki Internetowi może spaść nawet o 25%.PostindustrialnarzeczywistośćWażnym zjawiskiem, które dokonało się w ostatnich latach w gospodarce USA, jest ograniczenie znaczenia polityki fiskalnej, na którą wpływ ma przede wszystkim rząd, na rzecz polityki monetarnej realizowanej przez niezależny bank centralny (Fed). Dla ludzi odpowiedzialnych za gospodarkę większe znaczenie ma dziś to, co mówi prezes Fed Alan Greenspan niż to, co głoszą przedstawiciele administracji. Powszechnie szanowany Greenspan (posiada nawet swoje fankluby) opowiada się za zrównoważonym wzrostem gospodarczym w granicach 3--3,5% rocznie. Według niego, wpływ na stabilność ekonomii ma przede wszystkim podaż pieniądza, która jest nawet ważniejsza od aktualnej stopy procentowej.Ekonomiści i naukowcy zgodnie twierdzą, że upowszechnienie komputerów, dostęp do Internetu, budowa autostrad informatycznych przyspieszy zmiany społeczne i gospodarcze w USA. Ich konsekwencji nie są dziś w stanie przewidzieć nawet futurolodzy. W praktyce jednak Stany Zjednoczone są już teraz państwem postindustrialnym. Przemysł wytwarza zaledwie 18% PKB, a z roku na rok jego udział w tworzeniu dochodu narodowego będzie się zmniejszał, podobnie jak dawniej rolnictwa, które wytwarza dziś zaledwie 2% PKB. W USA nie produkuje się już wielu towarów, które można taniej sprowadzić z zagranicy - praktycznie zaprzestano wytwarzania butów, odzieży, a nawet telewizorów. Bardzo dynamicznie rozwijają się całe sektory usług, np. opieka medyczna. Przeciętny Amerykanin wydaje rocznie na ochronę zdrowia aż 3,5 tys. USD.Wydajność w sektorze usług zwiększa się znacznie szybciej niż w Europie. W przeciwieństwie do Starego Kontynentu, przeciętne amerykańskie przedsiębiorstwo ma inną strukturę kosztów: wysokie koszty stałe prowadzenia działalności i niskie koszty zmienne. W przypadku producentów oprogramowania największym kosztem jest np. wymyślenie i wprowadzenie danego produktu na rynek.Japonia została w tyleW USA powstało w ostatnich latach 20 mln nowych miejsc pracy netto. W Europie - licząc od 1974 r. - bilans ten wyszedł na zero. Amerykańska stopa bezrobocia spadła niedawno pierwszy raz od zakończenia II wojny światowej poniżej japońskiej i wynosi 4%.Na pytanie, dlaczego w USA tak łatwo znaleźć nową pracę, pada często odpowiedź: bo równie łatwo można wylecieć z roboty. Amerykańscy pracodawcy nie dają swoim podwładnym gwarancji zatrudnienia. Firmy co kilka lat dokonują przeglądu zatrudnienia, a ich zarządy bez wyrzutów sumienia redukują przerosty. Świadomość utraty posady nie jest jednak wielkim stresem, zważywszy, iż większość Amerykanów dostaje znaczące podwyżki tylko przy okazji zmiany pracy.Stany Zjednoczone są krajem małych firm, które bardzo szybko wchłaniają bezrobotnych. Kiedy kilka lat temu padło jedno z większych zagłębi hutniczych, w ciągu... kilku tygodni zwolniono dziesiątki tysięcy ludzi. Od razu jednak powstały tysiące małych firm, które niemal natychmiast wchłonęły strukturalne bezrobocie. Nową firmę jest w USA równie łatwo otworzyć, jak zamknąć. Brak biurokratycznych obostrzeń sprawia, że rynek działa sprawniej i sam "załatwia" problemy, z którymi w Europie muszą radzić sobie armie polityków i związkowców.Awans firmy w USA jest równie łatwy, jak awans jednostki. Obecnie na 100 największych firm amerykańskich jest aż 35 przedsiębiorstw, które 10 lat temu nie widniały na liście największych. W innych regionach świata, jak w Europie, przejście z ligi małych do dużych przedsiębiorstw jest utrudnione, jeśli wręcz niemożliwe.Giełda może tąpnąćWzrost PKB i zysków firm ciągle napędza Wall Street, choć nie brakuje głosów, że giełda w każdej chwili może się załamać. Optymiści pocieszają, że przeciętny wskaźnik cena/zysk (P/E) wynosi teraz na NYSE 45, podczas gdy w Japonii przed krachem z 1990 r. wynosił aż 85. Kilkuletni okres prosperity sprawił, że dla części firm problemem stał się... nadmiar gotówki.Analitycy podkreślają, że nawet jeśli dojdzie do załamania giełdy, to konsekwencje będą zupełnie inne niż krachu z 1929 r., który zapoczątkował Wielką Depresję. Amerykańskie banki mogą lokować w akcje giełdowych firm tylko 10 proc. swoich aktywów, mniej niż banki europejskie, co gwarantuje lepszą równowagę systemu bankowego. Na stabilność giełdy wpływa także rozwinięty rynek futures. W przypadku bessy inwestorzy będą raczej szukać "spokojnej przystani". Problem w tym, że może nią być jedynie gospodarka bezpiecznego kraju, czyli również... Stanów Zjednoczonych.Warto uświadomić sobie skalę wielkości amerykańskiego rynku kapitałowego, w porównaniu np. z emerging markets. W czasie największej hossy w Moskwie wartość wszystkich notowanych tam spółek równała się kapitalizacji... średniej wielkości spółki notowanej na NYSE. Zdaniem analityków, największe niebezpieczeństwo grozi giełdzie ze strony przewartościowanych spółek internetowych, których hossę porównuje się często do XVII-wiecznej historii z cebulkami tulipanów w Holandii. Choć większość z nich nie zarobiła nawet dolara, ceny akcji poszybowały w kosmos. Księgarnia internetowa Amazon.com, która nie może, jak dotąd, pochwalić się ani centem zysku netto, jest pod względem kapitalizacji większą spółką niż wszystkie stalownie razem wzięte. Kapitalizacja internetowego domu maklerskiego Charles Schwab przekroczyła zaś wartość wszystkich akcji Merrill Lynch.W ostatnim roku akcje spółek internetowych były ulubionymi papierami spekulantów. Pojawił się fenomen tzw. day traders (jednodniowych handlarzy), którzy dokonują transakcji na rynku za pośrednictwem Internetu. Ludzie ci często nie mają głębokiej wiedzy o rynku kapitałowym, a grę na giełdzie traktują jako rodzaj gry komputerowej. Stadne reakcje day tradersów grożą gwałtownymi zmianami indeksów i niestabilnością rynku. Co gorsze, internetowy krach może zapoczątkować reakcję łańcuchową i doprowadzić do zniżki cen akcji innych firm.

GRZEGORZ BRYCKI

Tekst ten powstał w dużej mierze dzięki referatowi prof. Antoniego Moskwy z Wydziału Ekonomii Allegheny College wygłoszonemu na seminarium "Polityka gospodarcza USA w ostatnim dziesięcioleciu", zorganizowanym przez Wyższą Szkołę Bankowości, Finansów i Zarządzaniaim. prof. Romualda Kudlińskiego w Warszawie.

.