Waluty i złote

Kiedy złoty raptownie i bez szczególnie nowych po temu przyczyn traci na wartości, nawet nie zaglądając do Reutersa możemy być pewni, że profesor Stanisław Gomułka właśnie udzielił był ważnego wywiadu. Prawie nic na tym świecie nie jest już pewne, ale to akurat pewne jest jak w państwowym banku.Ostatni ostry zjazd złotego objaśniany bywa tradycyjnie. To znaczy nieprzekonująco - oba deficyty, niepewna sytuacja makroekonomiczna - oraz przekonująco, bo dostępem do nowych informacji, ujawnionych przez doradcę ministra finansów. Chodzi o głośną wypowiedź, że w zamian za sprzedane w ramach prywatyzacji aktywa rząd rozważa możliwość przyjmowania od inwestorów dewiz, a nie kupowanych na rynku złotych. To jedno zdanie wywołało ponoć gwałtowny spadek popytu na polski pieniądz.Jest jednak w tym logicznym na pozór wywodzie kilka ciekawych, domagających się pilnego objaśnienia elementów. Ten news jest tak samo nowy, jak wszystkie kandydatury na wakujące stanowisko wicepremiera-ministra finansów. Jest nadużyty od intensywnego obiegu. Powszechnie wiadomo, że taki sposób osłabienia presji na złotego był tajnie i jawnie rozważany w obliczu dużych prywatyzacji. Później wokół sprawy zapadła cisza. I nie bez przyczyny przecież.Zamysł pierwotny był taki, że dla dewizowych przychodów prywatyzacyjnych budżetu tworzy się specjalne subkonto, z którego następuje spłata długu zagranicznego (lub szerzej - wszystkich dewizowych zobowiązań państwa). Wtedy niczego na nic nie trzeba zamieniać. Dewizy w ogóle nie wchodzą na krajowy rynek. Następuje stabilizacja popytu na złotego, spada aprecjacyjne ciśnienie, mamy redukcję zadłużenia zagranicznego, słowem: cud-miód.Jasne że w tej koncepcji wiele było jeszcze problemów natury technicznej, na przykład kwestia kursu użytego do przeliczenia prywatyzacyjnych płatności. Nie są to jednak kwestie merytorycznie nie do przeskoczenia. Bez przesady.Dlaczego więc tak atrakcyjny pomysł nie dojrzał do realizacji przed prywatyzacją Pekao SA, Banku Zachodniego czy resztówki BPH? Gdybyśmy z takim pytaniem poszli do pierwszego lepszego przedszkolaka, dostalibyśmy właściwą odpowiedź. Oczywiście, naturalnie, jak najbardziej dlatego, że budżet potrzebuje pieniędzy z prywatyzacji bardziej niż twórczych koncepcji osłabienia presji aprecjacyjnej. Nie da się zjeść ciasteczka i mieć ciasteczko równocześnie. Apetyt budżetu jest taki, że na bieżące wydatki połknie on nie tylko małe, duże, wielkie i największe prywatyzacje, ale zje w ogóle wszystko, co się rusza.Warto przypomnieć, że w tym i w przyszłym roku sektor publiczny wygeneruje łącznie około 6% PKB ujemnych oszczędności. Cudów nie ma. W każdym razie nie w finansach publicznych. Te dezoszczędności mogą być zrównoważone wyłącznie spadkiem wartości państwowych aktywów. O ile w ryzach trzymany ma być wzrost długu publicznego.Tu nie ma specjalnego wyboru. Pole manewru jest naprawdę bardzo wąskie. Merytorycznie uzasadniona koncepcja, w której chodzi o to, by nie przepuszczać przez rynek "chwilowych" dolarów, musi przegrać z "chwilowymi" trudnościami budżetu.Dlaczego więc akurat teraz odgrzewa się tego zimnego klopsa? Dlaczego urealnia się byt nierealny? Czy rynek naprawdę dał się przekonać, że w obliczu kolejnych wielkich prywatyzacji - Telekomunikacji, PZU - nie będzie już pompowania popytu na złote? Rozsądek podpowiada, żeby w taką naiwność rynku nie wierzyć. Ale rozsądek mówi równocześnie, że przynajmniej warto się z rynkiem popróbować. Zawsze opłaci się spuścić ze złotego trochę powietrza już teraz, przed spodziewanym napływem kolejnych kilku miliardów dolarów. Zarysować mglisty cień szansy. Pograć.Naturalnie, byłoby lepiej, gdyby operacja rozbrajania miny nie stała się monodramem niestrudzonego sapera transformacji, profesora Gomułki. Byłoby lepiej, gdyby więcej licencjonowanych saperów uczestniczyło w niewdzięcznym przedsięwzięciu wyprowadzenia rynku w pole i podkopywania przy okazji złotego. Chociaż z drugiej strony, trzeba uczciwie przyznać, że sam prfesor Gomułka wystarczy za legion.

JANUSZ JANKOWIAK