Po podatkach budżet
Ledwie spełzliśmy z górki podatkowej, a już wspinamy się na górę budżetową. Życie nie jest usłane różami. Prezydent podpisze ustawy podatkowe. Mimo listów, próśb, gróźb i zaklęć, by wziął na swe wątłe barki ciężar ratowania solidarności. Życie, oprócz tego, że nie jest usłane różami, bywa poza tym jednak czasem też i zabawne.Podatki są zapewne jednym z większych nieporozumień polskiego życia publicznego. Zarówno zwolennicy rozłożonej na lata reformy podatkowej, jak i jej przeciwnicy nie byli w debacie podatkowej zbyt wymowni. Niemniej z przebiegu chaotycznej dyskusji da się jednak coś wywnioskować o alternatywnych scenariuszach strategii gospodarczej dla Polski.Scenariusz Balcerowiczowski (boję się nazwać go rządowym) przewiduje dzięki cięciu podatków dla najzamożniejszych szybki wzrost krajowych oszczędności, jako najskuteczniejsze remedium na nierównowagę bilansu obrotów bieżących. Scenariusz Bugajowski (boję się nazwać go opozycyjnym, z uwagi na sympatię do kolegi Rysia, którego trzeba by wtedy umieścić obok Millera, Słomki i Pęka) przewiduje administracyjne ograniczenie importu, dewaluację, przyzwolenie na wyższa inflację i deficyt budżetu, jako środki zapobiegające narastaniu nierównowagi zewnętrznej gospodarki.Co by o tym nie mówić, już jaśniejszej alternatywy dla Polski być po prostu nie może. Myślę jednak, że wyborcy nie będą mieli zbyt wielu szans, by dać wyraz własnym preferencjom dla tak jasno zarysowanej alternatywy, ponieważ pokomunistyczna lewica nie zdecyduje się iść do wyborów w barwach Bugaja, lecz w lekko wypłowiałych własnych strojach. I nie będą to wcale dżinsy Levis z Płocka.Obydwa scenariusze tej najbardziej wyrazistej alternatywy zbiegają się tylko w jednym punkcie. Jeśli reforma podatkowa w zaaprobowanym przez większość parlamentarną kształcie będzie realizowana, to w roku 2002 potrzebne okażą się naprawdę głębokie cięcia w wydatkach budżetu. Bo wówczas dopiero pojawią się pierwsze poważne ubytki we wpływach podatkowych państwa, spowodowane redukcją obciążeń dla ponad 90% podatników. Co konkretnie trzeba będzie wtedy obciąć, żeby nie zwiększać deficytu, pozostaje jednak słodką tajemnicą koalicyjnej większości.Wynika z tego niedwuznacznie, że choć z górki podatkowej zleźliśmy, to jednak odrobinę już otumanieni. Jak wobec tego poradzimy sobie z górą przyszłorocznego budżetu? Z pomocą boską, damy radę. Pod warunkiem że trochę w projekcie budżetu pogrzebiemy.Nie widać, prawdę powiedziawszy, najmniejszych szans, by udało się utrzymać przewidywany przez rząd deficyt budżetu na poziomie 1,96% PKB. Składa się na to szereg dobrze znanych, łatwo policzalnych przyczyn. Zbierzmy do kupy kilka najistotniejszych: ZUS - dodatkowe blisko 4 mld; kasy chorych - 2 mld; stopa referencyjna - 700 mln; stopa redyskontowa - 500 mln; osłabienie złotego - 400 mln; kwoty drobne (urlopy macierzyńskie, zasiłki rodzinne w wersji poselskiej itp.) - 400 mln. Razem: ponad 8 mld zł. I to bez takich poważnych znaków zapytania, jak III filar emerytalny dla sfery budżetowej czy koszty obowiązkowego przeszacowania wartości majątku trwałego.Załóżmy, że wyższa inflacja, do spółki z przerażeniem parlamentarnej większości, wyrozumiałością Rady Polityki Pieniężnej, a także dobra koniunktura zagraniczna, oraz Opatrzność, sprawią, że te ponadplanowe wydatki uda się obciąć do 6 mld złotych. I tak oznaczałoby to wzrost deficytu rządowego do 2,7 - 2,8% PKB.Co z tym fantem zrobić? Spokojnie. Istnieje aż kilka możliwości: po pierwsze - rząd przyznaje z bólem serca, że taka wielkość deficytu odpowiada faktycznemu stanowi finansów publicznych, które ciągle jeszcze są pod kontrolą. Po drugie - rząd dodaje trochę do oficjalnego deficytu (np. podnosi go do 2,2% PKB), a resztę zamiata, jak w tym roku, pod dywan. Po trzecie wreszcie - parlament dobiera się wreszcie do finansów ZUS i kas chorych, gdzie jest pies pogrzebany.Chcecie Państwo zakładać się, jak będzie? Nie warto. Tu się nie da dużo wygrać.
JANUSZ JANKOW