Rok 2000
W gospodarce nie ma właściwie lat nieciekawych. Bywają tylko mniej lub bardziej zaskakujące. 1999 paroma rzeczami z pewnością zdołał nas zaskoczyć. Naturalnie tych, których w ogóle jeszcze coś zaskoczyć potrafi, bo jest to gatunek na świecie wymierający.Kto na przykład, z tej wciąż jeszcze dającej się zaskakiwać mniejszości, mógł oczekiwać, że liberalny Międzynarodowy Fundusz Walutowy będzie gorąco odradzał Irlandii obniżkę podatków? Kto by pomyślał, że lewicowy rząd niemiecki serio weźmie się za tychże podatków cięcie? Kto przewidywał, że rząd amerykański wmiesza się całkiem otwarcie w politykę kredytową Eximbanku? Kto przypuszczał, że każdy legalny zmywacz w Stanach zacznie kupować akcje hi-tech na giełdzie, a zmywanie będzie traktował już raczej jako hobby? Kto wiedział, że z kolei Henryk Goryszewski przestanie uprawiać swoje ukochane hobby, czyli nie będzie wiecznie przewodniczył Komisji Finansów Publicznych? A komu w ogóle się śniło, że ktoś spróbuje ze śmiertelną powagą uargumentować ekonomicznie prezydenckie weto podatkowe?Naprawdę mnóstwo rzeczy dziwnych i niespodziewanych przytrafiło się w gospodarce w 1999 roku. Ich wyliczanie zdołałoby uśpić nawet posła Manickiego, najodporniejszego na dziwność osobnika, który ujawnił się na naszym nie pozbawionym przecież osobliwości politycznym firmamencie. Dlatego lepiej jest zrezygnować z tak beznadziejnego przedsięwzięcia, jak kompletowanie listy dziwów 1999. Niniejszym więc zamykamy listę. Może jeszcze tylko po dorzuceniu ostatniego małego zdziwienia, jakim jest awans na najbardziej tajemniczą i nieuchwytną osobę w Polsce prezesa PZU, za którego myślą trudno byłoby nadążyć nawet Hołowczycowi (naturalnie w subaru, bo bez subaru, to nawet szkoda próbować).Lepiej skupić się na przyszłości. Tu pole do eksploatacji dla tropicieli dziwności jest też sporawe. Rok 2000 zapowiada się pod tym względem naprawdę obiecująco. Jeśli chodzi o polską gospodarkę, to oczekiwany jest ciekawy manewr: reorientacja na zagranicę, która ma przynieść odwrócenie większości negatywnych trendów, jakie objawiły się w roku 1999. W zasadzie, jeśli serio traktować obietnice zaostrzenia polityki fiskalnej (modlitwa w intencji Zakładu Ubezpieczeń Społecznych nie zaszkodzi), oraz deklaracje "gołębi" i "jastrzębi" w Radzie Polityki Pieniężnej, to cała nadzieja na nasz wzrost gospodarczy skupia się za granicą. Biedny kurs walutowy. Nie uwolnią go w tej sytuacji wcześniej niż w drugiej połowie roku. Mowy nie ma.Przy czym, żeby było jasne, zagranica wygląda naprawdę obiecująco. Będzie duże przyspieszenie w Unii Europejskiej, bez poważnej presji inflacyjnej, ze spadającymi deficytami budżetowymi, ze spadającym bezrobociem. Będzie lekkie wyhamowanie w Stanach, ale bez załamania wartości aktywów. Będą, zapewne już w lutym, pierwsze podwyżki stóp procentowych i w Ameryce, i w strefie euro (w pierwszym półroczu - ok. 0,5 pkt. proc.). Czyli szansa dla eksporterów jest duża.Tym, co najbardziej ją podkopuje, będzie umacniający się złoty. Aprecjacja będzie następstwem okoliczności obiektywnych i subiektywnych. Kapitał zagraniczny będzie tym mocniej zainteresowany Polską, im mniej opłacalne stanie się inwestowanie w instrumenty dłużne na emerging markets (kurczący się spread między amerykańskimi obligacjami skarbowymi a obligacjami krajów pożyczających na rynkach światowych). Będzie tego kapitału u nas też tym więcej, im więcej będziemy prywatyzować. Ponieważ spread zrobił się najniższy od kilkunastu miesięcy już pod koniec 1999, a podwyżki stóp w USA i w Europie jeszcze tę różnicę zmniejszają; ponieważ my (to znaczy minister Wąsacz, o ile nie zdołają go odwołać koledzy partyjni) zamierzamy wyjątkowo ambitnie sprzedawać aktywa - to presja aprecjacyjna da się nam mocno we znaki. Będzie dziwnie. Będzie ciekawie.Będzie tym ciekawiej, że bez szybkiego podniesienia krajowej stopy prywatnych oszczędności nie ma naturalnie mowy o wyhamowaniu tempa wydatków konsumpcyjnych. Trudno też wówczas liczyć na istotną poę salda rachunku bieżącego. A najkrótsza droga do odbudowy poziomu krajowych oszczędności prowadzi, niestety, przez redukcję deficytu finansów publicznych i obniżkę podatków dla najlepiej zarabiających. Przetłumaczone na język polityki oznacza to więcej zróżnicowań dochodowych i mniej pieniędzy wydawanych przez państwo.Czyż rok 2000 nie zapowiada się uroczo, pasjonująco i dziwnie tajemniczo?
JANUSZ JANKOWIAK