Rynek przywitał nowy rok w wielkim stylu i chyba tylko złośliwości losu (czyli NYSE) zawdzięczam, że nie mogę dziś stwierdzić, że ambitny cel w postaci 20 tys. został osiągnięty. Patrząc na obroty, szczególnie na ciągłych, odnoszę jednak wrażenie, że długo na ten poziom nie będziemy czekali. Ale w szerszym ujęciu nie ten symbol jest istotny. Ważne jest zaktywizowanie rynku, który kryje w sobie jeszcze spory potencjał. Zbliżamy się do rynkowego terra incognita - jeszcze kilka procent wzrostu i nie pozostaną żadne punkty odniesienia. Czeka nas w związku z tym trudne przestawienie mentalne - logika hossy zakłada przecież, że ceny nie ulegają logice. Moim zdaniem, takim odniesieniem dla obecnej sytuacji może być pierwsza połowa roku 1993 r. Wielu już wtedy uważało, że akcje są niebotycznie drogie, a jak pokazała historia, było to dalekie od prawdy. Dopóki więc giełda nie stanie się "oczywistym dla każdego" miejscem lokowania gotówki i kredytów, a gospodarka nie zacznie słać złych wieści, nie widzę powodów, by pozbywać się akcji. Nie znaczy to, że przyszłość rynku jest zdeterminowana. Trudno jest przewidzieć, czy i ile razy będziemy jeszcze na tej drodze w górę wstrzymywani przez napływające z zewnątrz informacje. Ogólny trend, przynajmniej na najbliższe miesiące, nie powinien być jednak od nich zależny. Zaszkodzić mu mogą natomiast pomysły, by w ramach prywatyzacji sprzedawać spółki OFE zamiast inwestorom branżowym. Realizacja takiego pomysłu to gwóźdź do trumny hossy - OFE nie mają doświadczenia w konkurencji globalnej, a odcięcie rynku od pieniędzy z OFE odstraszyłoby kapitał zagraniczny.
.