Euro/dolar

Żywot euro jest krótki. Ale za to mrożący krew w żyłach każdego nie Anglika. Ta historia, historia wściekłego zjazdu (póki co, 22 centy w 13 miesięcy wobec dolara), zaświadcza, że świętą prawdą jest jakoby specjaliści od kursów walutowych zawsze wiedzieli nazajutrz, dlaczego to, co przewidzieli wczoraj, nie sprawdziło się dzisiaj. Kurs euro-dolar-jen jest dziś jedną z najbardziej nieodgadnionych zagadek światowej gospodarki. I - jak łatwo się domyślić - zarazem jedną z najintensywniej eksploatowanych.Aż gęsto tu od nawzajem znoszących się idei. Bo ledwie ktoś zdąży wysnuć dalekosiężny wniosek, że warte 180 mld euro przejęcie Mannessmanna przez Vodafone przetrze wreszcie drogę napływowi amerykańskiego kapitału na Stary Kontynent, co bez wątpienia wzmocni euro i osłabi dolara, to zaraz ktoś inny przytomnie wtrąci, że europejski pieniądz jest już tak tani, a oczekiwania na jego wzmocnienie tak powszechne, iż wszyscy, którzy, powodowani niskim pragnieniem zysku, mieli go kupić, już dawno to zrobili, więc skąd u diaska miałby się niby wziąć ten popyt niezbędny dla wywindowania kursu euro?Jedni powołują się na kanon wczorajszej ekonomii, w myśl którego oznaka zdrowia i ekonomicznej tężyzny, czyli nadwyżka na rachunku bieżącym, nie da się na dłuższą metę pogodzić ze słabnącą walutą. Inni tylko pukają się w głowę, ciężko wzdychają i wyciągają z komputerów pełno błyszczących nowością optymalizacyjnych modeli dynamicznych z rodziny Arrow-Debrew, z których jednoznacznie wynika, że decydujący dla zewnętrznej wartości pieniądza jest stan rachunku kapitałowego, a ten zawsze - z mocy definicji - musi być przeciwieństwem salda rachunku bieżącego.Prawda jest taka, że polityczne oczekiwania wobec wspólnego europejskiego pieniądza, strach przed dalszą deprecjacją (jak dotąd, ponad 17% z najwyższego w krótkiej historii euro poziomu 1,1877 USD, odnotowanego 4 stycznia 1999 r.), skłoniły Europejski Bank Centralny do lękliwej reakcji. Bo skoro ekonomicznie uzasadniona była odpowiedź na rosnącą presję inflacyjną wywołaną słabym pieniądzem (10% deprecjacji kursu euro=0,6 pkt. procentowego dorzuconego do wskaźnika inflacji po rocznym opóźnieniu), to podwyżka stóp procentowych powinna być naprawdę silnym kopem, a nie ledwie matczynym klapsem. Ale takiego kopa jak trzeba EBC nie mógł Europie wymierzyć. Windujący euro napływ nęconego dysparytetem kapitału mógłby się zacząć, gdyby poziom stóp procentowych w Europie podniósł się blisko o 300 punktów bazowych, a stopy amerykańskie pozostały niezmienione. Po takim kopniaku prezes Duisenberg zostałby wyautowany.Byłoby to przy tym przedsięwzięcie świadczące może o determinacji, ale beznadziejnie głupie. Zdecydowana większość kapitału odpływa z Europy w postaci lokowanych za granicą inwestycji bezpośrednich (ponad 110 mld euro netto). Te pieniądze, a jest ich bez inwestycji portfelowych (rzędu 50 mld euro) ze trzy razy więcej, niż wynosi nadwyżka obrotów bieżących, wyciekają z Europy naturalnie z powodów poważniejszych niż dysparytet stóp procentowych. Gdyby więc nawet wszyscy głosujący członkowie rady EBC najedli się szaleju i postanowili europejskimi stopami procentowymi zadeptać Amerykę, to i tak na nic by się to nie zdało.Dopóki Europa nie okaże się atrakcyjnym miejscem dla długoterminowych inwestycji, dopóty nie doczekamy się nadwyżki na rachunku kapitałowym w strefie euro. A kiedy już się tego cudu doczekamy, kiedy wreszcie Niemcy, Francja, Holandia obniżą podatki, Hiszpania tak niewiarygodnie uelastyczni rynek pracy, że zaczną tam nadciągać irlandzcy gastarbeiterzy, kiedy - słowem - Europę zaleje najbardziej produktywny kapitał na świecie, to co się stanie? Wiadomo: wówczas nadejdzie ogólnoświatowa recesja spowodowana bilansowaniem przez Stany Zjednoczone własnego rachunku bieżącego. Wysychający amerykański nadwyżkowy import, rzędu 250 mld dolarów miesięcznie, podetnie Europie nogi.Kto powiedział, że świat jest prosty? To chyba Prostacjusz.

JANUSZ JANKOWIAK