Czy Polsce grozi kryzys finansowy? Po przymiarkach do najpopularniejszych teoretycznych modeli, po sprawdzeniu stanu szacownych kryzysowych indeksów, nieakademicki ekonomista, pracujący na rzecz biznesu, zmuszony jest na pytanie o kryzys odpowiedzieć językiem ewangelii, czyli: tak lub nie.Jeśli ktoś odpowie: ?tak, ale...? ? sporo ryzykuje. Ryzykuje najpierw, że trafi ze swoją przepowiednią na pierwszą stronę ?Trybuny? (już bez ludu), która zostawi ?tak?, a ?ale? pominie w ramach dozwolonych przecież dziennikarskich skrótów. I to jest ryzyko zawodowe, ryzyko pracy w najbardziej niezdrowych rewirach środowiska demokratycznego, ryzyko ? można powiedzieć ? obiektywne całkiem subiektywnego bycia wyciętym z siateczki subtelnych rozważań. Albo, po ludzku mówiąc: ryzyko zrobienia z ekonomisty wała przez byle jakiego politycznego kmiotka. Nieprzyjemna sprawa.Po drugie jednak ? i to chyba ważniejsze ? język kasandryczno-ezopowy jest w wypadku rozważań kryzysowych niestosowny, jak nie przymierzając literacka polszczyzna w dealing roomie. Temat jest drażliwy. Inwestorzy nie przepadają za pesymistycznym optymizmem, który ich dezorientuje. Tymczasem w wariancie ?tak, ale...? tezie o nadciągającym kryzysie, zdecydowanie przecież dla polskiej gospodarki nieprzyjemnej, towarzyszy jednak wiele zastrzeżeń i warunków osłabiających główne przesłania prognozy (jeszcze nie teraz: za rok, za dwa lata, o ile nie nastąpi zaostrzenie polityki fiskalnej itd.). To nieprofesjonalne.Z jednej strony, mamy do czynienia z poglądem ostrym, sensacyjnym i, jak każda katastrofa, o gwarantowanym oddźwięku medialnym; a z drugiej ? jest to przecież pogląd asekurancki, opatrzony klauzulami zabezpieczającymi analityków, gdyby kryzys nas wyminął.Żeby więc uprzedzić wszelkie pytania, aby pozostać w zgodzie z tym, co wyżej, odpowiem od razu, jasno i wyraźnie, tak jak mnie na to stać: nie, kryzys finansowy w Polsce nie wybuchnie.A teraz, jak w zwykle w podobnych okolicznościach, przejść wypada do definicyjnych objaśnień, terminologicznych zastrzeżeń i wyłożenia warunków, niezbędnych dla zaistnienia tej wysoce optymistycznej prognozy. Trzeba to zrobić, chociaż głoszenie poglądu, że kryzysu nie będzie natychmiast, odcina nas od szansy zabłyśnięcia czerwonymi wołami na pierwszych stronach gazet.Kryzys rozumieć należy jako głęboki i raptowny spadek wartości krajowej waluty, prowadzący do niewypłacalności i załamania systemu finansowego państwa. Jeśli posłużyć się najbardziej popularnym indeksem z modelu Bussieere?a-Mouldera (każdy inny będzie zresztą tylko tego wariancją), to widać, że: szczyt szalonej realnej aprecjacji złotego minął; czas błyskawicznego wzrostu deficytu na rachunku bieżącym właśnie mija; a okres dynamicznego przyrostu krótkoterminowego zagranicznego zadłużenia sektora niepublicznego został zamknięty 13 kwietnia, kiedy płynny reżim kursowy usankcjonował większe ryzyko walutowe. Wskaźnikowego wzrostu indeksu kryzysowego nie będzie.A jak z realnym kryzysem? Piłeczka jest rzeczywiście po stronie polityki fiskalnej. Dezoszczędności wytwarzane przez sektor publiczny powinny być redukowane. Ale ? jak wskazują ostatnie dane ? trzeba nade wszystko zrobić coś z przyrostem popytu konsumpcyjnego generowanym przez sektor niepubliczny. To rzecz ważniejsza niż kłopotliwa politycznie i merytorycznie poważna redukcja przyszłorocznego deficytu budżetowego. Polityka fiskalna musi zostać natychmiast przestawiona na promocję oszczędności w sektorze prywatnym (reforma podatkowa, redukcja stawek, prawo do nieograniczonych odpisów odsetek od kredytów mieszkaniowych, prawo do odliczeń od podatków długoterminowych depozytów, poszerzenie bazy dla podatków pośrednich, inne niekonwencjonalne rozwiązania).Jeśli kredyty zaczną się ścigać z inflacją będącą rezultatem słabnącego złotego, a to wywoła lawinę płacową, to żaden model kryzysu walutowego nie będzie nam już potrzebny. Po co? I tak wylądujemy w krzakach.
JANUSZ JANKOWIAK