Zacznijmy od tego, że aby w ogóle móc porównać obecne problemy z wysoką inflacją w krajach rozwiniętych, należy cofnąć się właśnie nie mniej niż o niemal pięćdziesiąt lat. To typowy problem w badaniach ekonomicznych – procesy w gospodarce zachodzą tak długo, że zanim uda się zebrać dostateczną ilość obserwacji badawczych, ich okoliczności bardzo się zmieniają. Nie inaczej jest tym razem.
Kiedy w ubiegłym roku pojawiły się pierwsze sugestie, że może grozić nam uporczywa inflacja z lat 70., szybko zostały wyśmiane. Rzeczywistość przecież uległa znaczącym zmianom. To prawda, zmieniło się wiele. Przede wszystkim jest znacznie więcej technologii, która zmienia sposób, w jaki żyjemy, w jaki korzystamy z usług, jak robimy zakupy, porównujemy ceny, zmienia specyfikę rynku pracy. Na rynku pracy mamy też nieporównywalnie mniejszą rolę związków zawodowych. Po części ze względu na wspomniany wpływ technologii na rynek, po części wprowadzane przez lata zmiany regulacyjne. To oznacza mniejsze ryzyko tak groźnej dla inflacji indeksacji płac. Wreszcie, gospodarki są mniej uzależnione od przemysłu i zapotrzebowania na surowce niż kiedyś... przynajmniej oficjalnie.
Jednakże podobieństw jest zaskakująco wiele. Przede wszystkim raz jeszcze główne skrzypce grają ceny ropy naftowej i konflikt militarny. Uderzająca jest skala podobieństwa wzrostu cen indeksu surowców GSCI – w obydwu przypadkach niemal 200 proc. Wspomniałem o dużych różnicach na rynku pracy, jednak okazuje się, że dynamika wynagrodzeń w szczycie inflacji (ok. 5,5 proc.) była niemal identyczna. Również rzut oka na szczyt listy „Fortune 500” dla USA nie szokuje tak bardzo: GM, Exxon Mobil, Ford, GE, IBM, AT&T – te firmy dziś są nadal doskonale znane, a część z nich nadal jest bardzo wysoko na wspomnianej liście. Podobny jest także charakter spowolnienia, w dużej mierze wywołanego właśnie spadkiem siły nabywczej konsumentów.
Dla rynków ta dyskusja jest bardzo istotna. Inwestorzy w ciągu ostatnich kilkunastu lat przyzwyczaili się do nieustannej pomocy Fedu. Można wręcz mieć wrażenie, że po niefortunnej w skutkach decyzji o pozwoleniu na bankructwo Lehman Brothers amerykański bank centralny próbuje „odkupić winy” i jak do tej pory zawsze wybawiał rynki z kłopotów. Zmiana narracji banku centralnego została nawet okrzyknięta jako „pivot” i gdy tylko indeksy na Wall Street zanurkowały o 20 proc. od szczytu, szybko pojawiły się rosnące spekulacje o kolejnym przypadku, gdy Fed przyjdzie rynkom z pomocą.
Nie wiem, co siedzi w głowie Powella, ale być może zapewnienia, że nie zamierza łatwo wycofać się z walki z inflacją, bazują właśnie na doświadczeniach poprzedników sprzed pięciu dekad. Wtedy Fed zareagował na inflację na wcześniejszym etapie, ale sam wystraszył się efektów swoich poczynań. Podniósłszy stopy z 5 do 13 proc., wywołał silną recesję i spanikował, odwracając całość zacieśnienia w zaledwie kilka miesięcy. Należy odnotować, że jesienią 1974 roku inflacja odnotowała szczyt razem z indeksem GSCI, zaś inflacja bazowa zaledwie trzy miesiące później. To, że inflacja przestała rosnąć, nie oznaczało wyeliminowania problemu. Spadek był jedynie umiarkowany, a agresywne luzowanie pieniężne doprowadziło do utrwalenia się inflacji, z którą później Paul Volcker musiał walczyć za pomocą jeszcze wyższych stóp.