W tym roku warszawska giełda świętuje 30-lecie. Pan pomagał w jej uruchomieniu i tworzeniu rynku kapitałowego w Polsce. Jak trafił pan nad Wisłę z Danii?
Nieprzypadkowo. Moje zaangażowanie w Polsce wynikało z pomocy, jaką udzielił rząd duński nowym władzom w Polsce w latach 90. w celu stworzenia gospodarki rynkowej. Wtedy sprowadzało się to do prywatyzacji państwowych przedsiębiorstw. Pomogło mi to, że mam polskie korzenie. Nawet 30 lat temu jako tako mówiłem po polsku, co było rzadkością.
Jak pan pamięta początki polskiego rynku kapitałowego?
Jako bardzo trudne, dynamiczne, z duchem przedsiębiorczości. Dzisiaj, jak jednostka wchodzi na giełdę, to ma wytyczne, jak ma wyglądać prospekt, jak ma wyglądać dystrybucja akcji, mamy benchmarki, jak kształtuje się wartość przedsiębiorstwa. Tego wszystkiego 30 lat temu nie było. Tworzyliśmy to równolegle, wraz z giełdą. Chcieliśmy zachować równowagę społeczną. Jednostki miały być prywatyzowane. Jak nie było rynku i wyceny przedsiębiorstw, to ważny był aspekt społeczny i brak odczucia, że wysprzedawany jest majątek państwowy za darmo. Była duża presja na wszystkich uczestników rynku. Duch kreatywności i przedsiębiorczości wtedy dominował.