Nie widać końca świetnej passy na rynkach wschodzących. Obrazujący panującą na nich koniunkturę indeks MSCI Emerging Markets (EM) odrobił całe straty z połowy października (kiedy inwestorzy przypomnieli sobie o widmie powtórki krachu sprzed 20 i 10 lat). W piątek wspiął się na poziom najwyższy w historii. Od dołka z połowy sierpnia wskaźnik zyskał już 37 proc., przede wszystkim za sprawą rynków azjatyckich i południowoamerykańskich. Na marginesie warto zauważyć, że część innych rynków wschodzących zupełnie nie nadąża za liderami wyścigu. Sztandarowym przykładem jest giełda węgierska, gdzie wykres tamtejszego BUX-a bardziej przypomina pozostające w marazmie nasze rodzime indeksy małych i średnich spółek, niż galopujące indeksy emerging markets. Ciekawym przypadkiem jest turecki ISE 100. Jego wykres pokrywa się nie tyle z MSCI EM, co z "siostrzanym" indeksem MSCI dla rynków rozwiniętych.
Siła trendu wzrostowego na emerging markets dorównuje euforii z czerwca i pierwszej połowy lipca, a więc z okresu poprzedzającego letnie załamanie. Z jednej strony tak duży zapał kupujących przypomina o podstawowej regule analizy technicznej - trend trwa, dopóki nie pojawią się oznaki jego zakończenia. W takich warunkach nikt nie jest w stanie przewidzieć dokładnego punktu zwrotnego. Już nie raz rynki udowodniły, że trend wzrostowy może swoją skalą przerosnąć najśmielsze oczekiwania i dlatego nie warto przedwcześnie przekreślać szans na jego kontynuację. Z drugiej strony, kiedy już euforia wygasa, zazwyczaj kończy się to bardzo boleśnie dla posiadaczy akcji. Jak wynika z danych Bloomberga, wskaźnik cena/zysk dla indeksu MSCI EM przekracza 18, co oznacza że jest najwyższy od niemal pięciu lat. Na początku roku ledwie przekraczał 15. Innymi słowy, tak drogie akcje na rynkach wschodzących nie były od początku hossy. Czy zatem prędzej czy później czeka nas korekta również nieporównywalna z żadną z tych z ostatnich lat?
Parkiet