Wciąż pytaliśmy o konkrety, patrzyliśmy urzędnikom na ręce

wywiad "parkietu" Z Grzegorzem Janasem, szefem zespołu do spraw kontroli procesów prywatyzacyjnych

Publikacja: 19.11.2007 07:14

Co uważa Pan za największe osiągnięcie zespołu do spraw kontroli prywatyzacji?

Najwięcej satysfakcji daje mi nie przekładanie papierów, ale to, co udało się osiągnąć w wymiarze finansowym: odzyskaliśmy prawie 100 mln złotych od dłużników prywatyzacyjnych. Nadal jest dużo do zrobienia, około 700 inwestorów nie spieszy się ze spłacaniem zaległości wobec państwa. A odsetki rosną.

W jaki sposób odzyskaliście te pieniądze? Przecież przedtem też były prowadzone działania w tej sprawie.

Wierzyciel może odzyskać pieniądze tylko wtedy, kiedy jest naprawdę aktywny. Najlepsze w pracy zespołu było to, że nie zajmowaliśmy się tylko "rozliczaniem". Chodziliśmy i pytaliśmy o konkrety. Jeżeli były wyroki zasądzające, to sprawdzaliśmy, jak toczy się ich egzekucja, dlaczego nic nie dzieje się w tej czy innej sprawie. Wiele razy inicjowaliśmy działania, wynikiem których było kierowanie przez resort skarbu próśb do Ministerstwa Sprawiedliwości o objęcie jakiejś sprawy szczególnym nadzorem, gdy z niewiadomych powodów toczyła się ona opieszale.

Inicjowaliśmy działania, w których wyniku urzędnicy byli rozliczani z tego, że pewne sprawy "nie szły". Pytaliśmy, dlaczego nie podejmowano odpowiednich środków odwoławczych. Wynikiem tych działań było również to, że kilka osób straciło pracę, głównie pracowników delegatur MSP. Myślę, że dobrze byłoby w niektórych przypadkach poprowadzić postępowania dyscyplinarne w sprawie ewidentnych zaniedbań.

Ale przecież Pana zespół również składał się z urzędników. Na czym polega różnica?

Do nas trafili młodzi ludzie, którym rzeczywiście zależało na tym, żeby pewne sprawy doprowadzić do końca. Największą inspiracją stała się dla nas lista dłużników prywatyzacyjnych. Dzięki naszym działaniom zaczęto więcej mówić o "małych" prywatyzacjach. W mediach mocno nagłaśnia się sprawy takie jak PZU czy Telekomunikacja Polska. Ale to w przypadku sprzedaży przez państwo małych przedsiębiorstw dochodziło do złodziejstwa w "biały dzień", wywożono majątek, maszyny. Dlatego później nieraz spotykaliśmy się z wdzięcznością pokrzywdzonych osób, które widziały, że tymi sprawami wreszcie ktoś na poważnie się zajął, że trafiają do prokuratury.

Nie czuł się Pan jak szef zespołu posłanego do walki z politycznymi przeciwnikami PiS-u?

Mówiąc szczerze, obawiałem się, że staniemy się obiektem nacisków. Ale tak się nie stało. Byłem wręcz zdziwiony, że właściwie nie wywierano presji na mnie i moich pracowników. Odwrotnie: wielokrotnie zdarzało się, że prokuratorzy przychodzili do nas i prosili o pomoc. Mówili, że słabo znają się na "pokrętnych" ministerialnych procedurach. Pomagaliśmy im na przykład znajdować dokumenty. A proszę uwierzyć, że po prawie dwóch latach szukania różnych brakujących akt zdobyliśmy w tej dziedzinie spore doświadczenie.

Dużo akt się odnalazło?

Oczywiście, sporo rzeczy udało nam się uporządkować, ale momentami to była prawdziwa harówka. Dodam, że prokuratura nadal prowadzi postępowanie w sprawie ukrywania dokumentacji archiwalnej w MSP, które zostało zapoczątkowane na skutek naszych działań. No i trzeba mieć świadomość, że niektóre akta odnajdują się do dziś. Tak jest na przykład ze sprawą Polpharmy. Znana jest już opowieść o tym, że pewne dokumenty odnalazły się u doradcy prywatyzacyjnego, Polish Institute of Management.

Które prywatyzacje były dla Pana najbardziej kontrowersyjne?

Przede wszystkim sprawa Lubelskiego Przedsiębiorstwa Produkcji Elementów Budowlanych z 2000 roku. Przy pracy nad tą prywatyzacją odnieśliśmy wrażenie, że Marek Dochnal mógł zrobić w ministerstwie skarbu wszystko. Z wypowiedzi urzędników wynika, że wszystkie drzwi były dla niego otwarte.

Po drugie, zadziwiające są dla mnie sprawy prywatyzacji, w których inwestorami byli państwo Błaszczakowie. Jednym z takich przypadków jest sprzedaż udziałów w Weldoro. Z dokumentów, do których dotarliśmy, wynika, że ówczesna minister skarbu Aldona Kamela-Sowińska zaakceptowała rekomendację dyrektora departamentu prywatyzacji, która zmieniła się w ciągu jednej nocy. Najpierw było wiadomo, że pani Błaszczak ma długi wobec Skarbu Państwa, na drugi dzień okazało się, że te długi "poznikały". Fakty pokazały później zresztą, że było inaczej.

Nie żałuje Pan, że zmiana rządu prawdopodobnie spowoduje, że zespół kontroli zniknie z MSP?

Byłem namawiany do tego, żeby pozostać w ministerstwie. Czy zespół będzie dalej działał, tego nie wiem. To zależy od nowego szefostwa resortu. Przypuszczam jednak, że wielu urzędników ministerstwa skarbu, którym zbyt intensywnie "patrzyliśmy na ręce", może lobbować za likwidacją zespołu.

Podjąłem decyzję o odejściu z MSP dlatego, że jestem zwolennikiem systemu amerykańskiego, gdzie wraz z szefem odchodzi jego administracja. Do ministerstwa trafiłem wraz z ministrem Krupińskim i razem z nim odchodzę. Jestem przekonany, że każdy nowy szef resortu powinien w sposób nieskrępowany móc realizować swoje koncepcje przez ludzi, którym ufa.

Poza tym chciałbym teraz trochę odpocząć i poświęcić więcej czasu rodzinie. Te półtora roku w MSP to był okres niezwykle wytężonej pracy.

Dziękuję za rozmowę.

Rozmawiała: JUstyna Piszczatowska

fot. A. Węglewska

Gospodarka
Donald Tusk o umowie z Mercosurem: Sprzeciwiamy się. UE reaguje
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Gospodarka
Embarga i sankcje w osiąganiu celów politycznych
Gospodarka
Polska-Austria: Biało-Czerwoni grają o pierwsze punkty na Euro 2024
Gospodarka
Duże obroty na GPW podczas gwałtownych spadków dowodzą dojrzałości rynku
Materiał Promocyjny
Cyfrowe narzędzia to podstawa działań przedsiębiorstwa, które chce być konkurencyjne
Gospodarka
Sztuczna inteligencja nie ma dziś potencjału rewolucyjnego
Gospodarka
Ludwik Sobolewski rusza z funduszem odbudowy Ukrainy