Kompromis, osiągnięty w Unii Europejskiej w sprawie Agendy 2000, przeszedł w Polsce bez większego echa. Tymczasem otwarta została droga do szybkiego wejścia do Unii sześciu krajów - w tym Polski - ubiegających się o członkostwo. Teraz już tylko duży pech może uniemożliwić nasze wejście do Unii w ciągu najwyżej pięciu - sześciu lat. Duży pech albo duża nieudolność rządzących. Szóstka krajów ubiegających się o członkostwo otrzyma środki przedakcesyjne w wysokości 80 mld euro, do wykorzystania w okresie 2000-2006 r. 40 proc. tej sumy - 32 mld euro, czyli około 40 mld dolarów - przypadnie na Polskę. Tak ogromny strumień zagranicznej pomocy będzie miał dla polskiej gospodarki znaczenie trudne do przecenienia. W każdym razie, może mieć. Może być też powodem wielkiej kompromitacji i przykładem utraty historycznej szansy, o ile środków nie potrafimy wykorzystać. Problem bowiem w tym, że obiecane nam 40 mld dolarów nie będzie darowizną, lecz inwestycją Unii w rozwój naszego kraju. Z inwestycji tej wspólnota zamierza w przyszłości korzystać, gdyż rozszerzenie rynku o całkiem duży, jak na europejskie standardy, kraj będzie korzystne dla całego kontynentu. Na razie środki te my musimy sami dobrze zainwestować - i wcale nie będzie to łatwe.Unia uwalnia przyznane środki przedakcesyjne pod dwoma warunkami. Trzeba przedstawić projekty, na jakie mają być użyte i udowodnić, że będą one zgodne z celami Unii Europejskiej - przyczynią się do podnoszenia standardów cywilizacyjnych, tworzenia infrastruktury prawnej i instytucjonalnej, wymaganej w Europie, zapobiegną w przyszłości trwałemu subsydiowaniu pewnych branż. Takie projekty muszą być napisane zgodnie z wymaganiami Unii i poparte niezbędnymi dla biurokratycznej machiny załącznikami. Można powiedzieć - cóż prostszego, jak wymyślanie i pisanie projektów, jeśli ktoś z zewnątrz je finansuje. Ale wszyscy pamiętamy kompromitację, jaką było przed rokiem obcięcie pomocy PHARE z powodu nieprzedstawienia przez Polskę w terminie sposobów wykorzystania tych środków, w zgodzie z wymaganiami Komisji Europejskiej. Wówczas chodziło o sumy stosunkowo niewielkie, tym razem środków będzie znacznie więcej - a zatem i większe wymagania, którym będą musieli sprostać nasi urzędnicy, odpowiedzialni za kontakty z Unią.Drugi warunek wykorzystania unijnych środków będzie jeszcze trudniejszy. Unia będzie tylko współfinansowała projekty. Drugie tyle trzeba będzie wyłożyć z własnej kieszeni. Dla budżetu to poważne obciążenie - od 10 do 15 proc. wydatków. Tymczasem budżet w najbliższych latach będzie i tak stale napięty z uwagi na koszty podjętych już reform. Aby zatem pomoc wykorzystać, potrzebny będzie duży wysiłek i polityczna zgoda na obcięcie części wydatków, dotychczas ponoszonych przez państwo. Konieczna też będzie właściwa polityka makroekonomiczna, gdyż tak potężny napływ zagranicznego kapitału sprawi kłopoty w bilansie obrotów bieżących.Przykład krajów, które w ostatnich kilkunastu latach stały się członkami UE, pokazuje, że członkostwo w Unii otwiera ogromne szanse, lecz wcale nie przesądza o sukcesie. Najlepiej z "nowych" członków wykorzystała szansę Irlandia, która cieszy się dziś poziomem gospodarczym nie niższym niż przez stulecia bogatsza od niej Wielka Brytania. Co więcej, Irlandia utrzymuje najwyższe tempo wzrostu w całej Europie, w dużej mierze zasilane środkami z Unii. Na drugim biegunie jest Grecja, która potrafiła wykorzystać tylko część przyznanych jej środków, a jej tempo wzrostu jest niskie. Na kim będzie wzorować się Polska w najbliższych kilkunastu latach - zależy, rzecz jasna, od rządzących elit. Jeżeli w ciągu siedmiu lat zostanie sensownie zainwestowane w rozwój cywilizacyjny Polski 40 mld dolarów (i drugie tyle z budżetu państwa), Polska dokona ogromnego skoku, a tempo wzrostu PKB trwale będzie przekraczać 5 proc. W ciągu jednego pokolenia dogonimy Europę pod względem poziomu dochodów i standardu życia. Jeżeli jednak środki te nie będą wykorzystane, pozostaniemy z dotychczasowymi kłopotami.

Witold Gadomski,

publicysta "Gazety Wyborczej"