ZUS a sprawa polska

Prezes Zakładu Ubezpieczeń Społecznych urzędnikiem wybieranym przez Sejm? Dlaczego nie od razu przez Zgromadzenie Narodowe? Prezes nieusuwalny ze stanowiska przez okres dłuższy niż wynosi kadencja parlamentu? Daleko w las zaszły sprawy z naszymi emeryturami. Nie jest dobrze, naprawdę, jeśli podobne pomysły pojawiają się w obiegu publicznym i bywają traktowane serio.Różnica między prezesem ZUS a prezydentem państwa, prezesem Rady Ministrów, prezesem banku centralnego czy szefem NIK nie jest chyba aż tak subtelna, by dała sprowadzić się do proceduralnych niuansów związanych z wyborem. Jeśli mandat do sprawowania funkcji państwowej nie jest dopasowany do jej znaczenia, to mamy do czynienia nie z legitymizacją, a najzwyczajniej w świecie z hucpą. Jeśli ktoś nie dostrzega pokładów śmieszności zawartych w propozycji przerobienia prezesa ZUS w najważniejszą osobę w państwie, to musi mieć poczucie humoru trwale nadszarpnięte uporczywym nadużywaniem stenogramów sejmowych.Taki prezes, wyposażony w gwarancje nietykalności, regularny odbiorca wielomiliardowych dotacji budżetowych, dysponent środków finansowych równych połowie budżetu państwa, pan życia i śmierci dla funduszy emerytalnych, kas chorych, instytucji rynku finansowego, decydujący bezpośrednio lub pośrednio o teraźniejszości i przyszłości kilkunastu milionów ludzi, wyrósłby ponad ministra finansów, premiera, szefa banku centralnego i prezydenta ustawionych jeden na drugim.Dlaczego prezes ZUS miałby decydować o przesileniach politycznych? Dlaczego miałby wedle swego widzimisię dymisjonować ministra finansów, premiera, wywracać rządy i koalicje? Kadencyjność i gwarancja nieusuwalności z urzędu szefa ZUS byłaby ewenementem. Zamiast apolityczności mielibyśmy najbardziej chyba polityczne stanowisko w państwie.To, że można w ogóle nosić się z takim pomysłem świadczy jedynie, jak wielki chaos wprowadził ZUS do życia publicznego. ZUS został sromotnie zlekceważony przy podziale stanowisk wśród koalicjantów. ZUS nigdy wcześniej nie leżał na pierwszej linii politycznego frontu. Stanowisko prezesa było synekurą o znikomym praktycznym znaczeniu. ZUS był instytucją usługową, typową biurokratyczną sieczkarnią. To była maszynka do przetaczania pieniędzy, która sama działała. Prochu tam nie wymyślali. Prezesem ZUS mógłby być nawet mój kot, bo sprytny, doświadczony i godnie się prezentuje (gorzej z mówieniem, ale kto w końcu jest tak całkiem bez wad, prawda?). Pod warunkiem że najpierw zapisałby się drań do którejś ze zwycięskich partii.Nie wiedzieć czemu politycy uznali, że z ZUS-em będzie nadal tak samo również po rozpoczęciu reformy emerytalnej. Peryferyjna prezesowska synekura została, co prawda, objęta systemem wstępnych przetargów politycznych, ale były to przetargi raczej nominalne, symboliczne, takie bardziej pro forma. W końcu, co taki prezes mógł?Nikt nie przewidział, że nieudolność zarządców ZUS wstrząśnie podstawami państwa. A kiedy już okazało się, że owszem, jest to możliwe, stało się raptem jasne, jak ważne politycznie jest stanowisko prezesa. Awans Stanisława Alota z peryferiów do samiutkiego centrum wydarzeń (gdzie zresztą poległ) zaskoczył polityków.ZUS zrobił się groźny. Jak zawsze w takich wypadkach politycy zadeklarowali chęć odpolitycznienia ogarniętej głębokim kryzysem instytucji. A ponieważ ktoś wziął sobie te ich deklaracje do serca, powstała najbardziej radykalna wersja pozapartyjnego upolitycznienia instytucji sfery publicznej, jaką tylko można sobie wyobrazić. ZUS nie potrzebuje kadencyjnego, nieusuwalnego z urzędu prezesa. ZUS potrzebuje kontraktowego menedżera. Specjalisty nie od ryzyka ubezpieczeniowego, ale od zarządzania wielkimi instytucjami. Mój kot nie miałby już szans. Tak samo zresztą, jak profesor Gajek.

JANUSZ JANKOWIAK