Wczorajsza sesja przyniosła wzrost cen ropy naftowej po publikacji danych wskazujących na kurczenie się zapasów surowca w USA. Skala zmian nijak miała się jednak do karuzeli notowań z poprzednich sesji. Mamy więc w końcu uspokojenie nastrojów, co powinno wyjść większości zainteresowanych na zdrowie.
W Nowym Jorku notowania ropy wzrosły o 1,2 proc. i wynosiły 107,89 USD za baryłkę. W końcu rynek stał się więc bardziej przewidywalny po skokach cen obserwowanych począwszy od piątku. Przypomnijmy, że w poniedziałek notowania wystrzeliły o ponad 15 proc. w relacji zamknięcie do zamknięcia, a podczas sesji zwyżki były jeszcze większe. Takich zmian na tym rynku nie obserwowano nigdy w historii. Dzień później ceny oddały za to prawie cały poniedziałkowy wzrost.
Zmiany cen jak w kalejdoskopie służą jedynie spekulantom, a wszyscy inni tracą - począwszy od pojedynczych konsumentów po całe gospodarki. Nie trzeba tłumaczyć, jakim utrapieniem może być dostosowywanie się do zmieniających się co chwilę warunków. Dlatego wypada liczyć, że wczorajsza sesja zapowiada dłuższy okres stabilności na rynku. Będzie to zależne pewnie głównie od tego, w jakim kierunku potoczą się sprawy w sektorze finansowym i czy amerykański Kongres "klepnie" plan ratunkowy Paulsona.
W raporcie Departamentu Energii USA inwestorzy zwracali głównie uwagę na ostre zmniejszenie się zapasów benzyny, aż o 5,9 mln baryłek przeliczeniowych, w porównaniu z 3,6 mln baryłek oczekiwanymi przez analityków. Tak znaczący spadek może być jeszcze konsekwencją huraganów Gustav i Ike.