Wszystko zaczęło się w Tajlandii. Trwający przez lata silny wzrost gospodarczy odbywał się kosztem narastania długów i niebezpiecznego deficytu handlowego, finansowanego przez napływ kapitału zagranicznego. Wszystko działało dobrze do momentu, gdy zagraniczni inwestorzy przykręcili kurek z pieniędzmi, a potem zaczęli je masowo, panicznie wycofywać. Dewaluacja tajskiego bahta szybko okazała się zaraźliwa, a kryzys objął też kraje takie jak Indonezja, Malezja, Korea Południowa, Filipiny, Hongkong.

„Azjatycka grypa" uderzyła też w globalne rynki akcji, przede wszystkim rynki wschodzące. Nasz rodzimy WIG, który jeszcze we wrześniu był w okolicach 3,5-letniego maksimum, w październiku 1997 runął o 12 proc., a w listopadzie o kolejnych prawie 7 proc.

Jakie lekcje na przyszłość płyną z tamtej zawieruchy? Choćby taka, że warto dywersyfikować portfel. Globalne rynki akcji dużo szybciej otrząsnęły się z szoku niż giełdy w Azji (tajski SET potrzebował kilkunastu lat, by powrócić do szczytów sprzed załamania). W sferze makro kryzys azjatycki zaś to nauczka, że szybki wzrost długów (niekoniecznie rządowych – to akurat nie było problemem, ale ogólnie w całej gospodarce) to proszenie się o kłopoty. Wielu ekonomistów ostrzega, że kolejnym kandydatem do kryzysu mogą być w perspektywie kilku lat Chiny.