To była największa emisja akcji w historii polskiej bankowości. I druga co do wielkości w historii warszawskiej giełdy (największa, jeśli by brać pod uwagę tylko emisje spółek już notowanych na GPW, a nie debiutujących). Na dodatek była to emisja z prawem poboru, pierwsza od lat w sektorze bankowym. Chodzi oczywiście o PKO BP i bardzo spektakularną transakcję podwyższenia kapitału, do której doszło jesienią ubiegłego roku. Zarówno prawa poboru, jak i akcje banku cieszyły się ogromnym zainteresowaniem. PKO BP pozyskał ponad 5 mld zł – tyle, ile planował. Już widać, że w jego ślady idą inni. Przykładem Bank Millennium. Na świecie takie transakcje były w ostatnich dwóch latach dość częste – z powodu kryzysu finansowego banki musiały lub chciały wzmocnić się kapitałowo. U nas PKO BP okazał się pionierem.
Jak to przy pionierskich działaniach bywa, nie zabrakło zawirowań i kontrowersji. Na pomysł wpadł zarząd Jerzego Pruskiego. Plan spodobał się ministrowi finansów Jackowi Rostowskiemu, bo wiązał się z wypłatą przez spółkę dużej dywidendy. Sceptyczny był natomiast minister skarbu Aleksander Grad. Pomysł połączenia dywidendy i emisji przeszedł, choć nieco zmodyfikowany, ale Pruski został odwołany. Ofertę przygotowywał ostatecznie zarząd kierowany przez Wojciecha Papieraka, p.o. prezesa, ale jej zakończenie i debiut nowych akcji na giełdzie odbył się już podczas urzędowania nowego szefa banku Zbigniewa Jagiełły.
Bez wątpienia emisja PKO BP pomogła w promowaniu rynku kapitałowego. Decyzję, czy sprzedać prawa poboru, czy kupić nowe akcje, musieli podjąć m.in. nabywcy papierów z oferty pierwotnej sprzed kilku lat. W tym ci, którzy stali się akcjonariuszami PKO BP poprzez tzw. lokaty prywatyzacyjne. I – między innymi dzięki akcji informacyjnej banku – podjęli. Zastrzeżenia budził natomiast fakt, że inwestorzy zbyt późno poznali cenę emisyjną nowych akcji. Została ona podana po tym, jak zakończono handel akcjami z prawem poboru.