Bliżej świata

Wbrew utartym mniemaniom, zrozumienie wielu wydarzeń ze świata nie jest wcale łatwiejsze od zrozumienia Polski. Sięgnijmy po pierwsze lepsze z brzegu przykłady.Janowski Gabriel, legendarny poseł, publicznie skacze, głośno liczy, nieskładnie bełkocze i słania się na nogach. Wiadomo - zima, grypa, gorączka. Brash Don, legendarny gubernator nowozelandzkiego banku centralnego, na dwie godziny przed ogłoszeniem oficjalnych danych o inflacji podnosi stopy procentowe, kierując się własną kompromitująco - jak się okazuje - mylną prognozą wzrostu cen. Wiadomo - upał na Antypodach, udar.Mamy dwucyfrowe wskaźniki wzrostu produkcji bez wzrostu zapasów, bez wielkiego przyrostu popytu krajowego, ale za to ze statystycznym spadkiem eksportu i wzrostem bezrobocia. Konsens rynkowy mówi o dobrych prognozach wzrostu. Złoty, na przekór koalicji, wygląda dość przyzwoicie. Równocześnie tu i ówdzie zaczyna się przebąkiwać o zaostrzeniu polityki monetarnej. Co jest grane? Wiadomo - mazurek backward looking.A w takiej Ameryce cud absolutny. Gigantyczny deficyt obrotów bieżących, mocny dolar, wysoki wzrost, łapanka na pomywaczy, komputerowców, maklerów i każdego w ogóle chętnego do pracy bez względu na kolor skóry trwa, płace ani drgną, inflacja niska. A podwyżka stóp procentowych jednak murowana. Podobnie zresztą, jak jej gładkie przełknięcie przez rynek. Co jest grane? Też wiadomo - forward looking. My się boimy przeszłości. Amerykanie przyszłości. A wychodzi, nie wiedzieć czemu, na jedno. Dziwne.I czy nie jest przypadkiem pocieszające, że tyle już mamy wspólnego nie tylko z Ameryką, ale też z Europą, w ogóle z całym światem rozwiniętym? Przecież tak sprawnie dociągnęliśmy do niemieckiego poziomu zbrzydzenia polityką. U nas nikt nie jest w stanie rozsądnie wytłumaczyć, dlaczego rządzące elity pracowicie kręcą stryczek na własną szyję. Podobnie i w Niemczech.My mamy swoje tajne porozumienia węglowe, cukrowe i inne, już całkiem niejawne. Europa toczka w toczkę tak samo. Tylko ostatni pechowcy, jak np. nieformalna włosko-niemiecka "Grupa Bankowych Przyjaciół", ustalająca marże dla transakcji walutowych, wpada czasem w światła telewizyjnych jupiterów.My mamy naszą wymianę publicznych uprzejmości między wysokimi urzędnikami państwowymi z okazji prezesury banku PKO BP. Oni mają własny magiel wokół stanowiska szefa Międzynarodowego Funduszu Walutowego. Wim Duisenberg jest pouczany o tym, czego mu mówić nie wypada chyba nawet częściej niż u nas pani Wiesława Ziółkowska.W Polsce aż kipi od emocji i plotek o tym, kto z kim rozmawiał, o czym i co ustalono w sprawie fuzji Handlowego z BRE. U nich prezes centralnego banku Francji Trichet uciął sobie krótką pogawędkę o pogodzie i winoroślach z zarządem ING i zaraz Holendrzy zrezygnowali z ogłoszonego wcześniej zamiaru przejęcia francuskiego banku. Bank Światowy miał swojego nietuzinkowego Stiglitza. Myśmy też już mieli własnego Kołodkę. A niebawem znów się pewnie doczekamy bardziej niekonwencjonalnych od Balcerowicza ekonomistów na wysokich stanowiskach.Wszystko to, w sumie, mocno jest pocieszające. Polska przez ostatnią dekadę zbliżyła się do diabelskiego świata. Pod każdym właściwie względem. Dlatego zapewne coraz mniej w naszych gazetach wyrazów moralnego oburzenia, którymi jeszcze niedawno aż ociekały szpalty. "W normalnym świecie, coś takiego nie mogłoby się zdarzyć" - pisali dyżurni pasowani na zawodowców teoretycznego moralizatorstwa. Otóż mogłoby, jak najbardziej, mogłoby się zdarzyć. I się zdarza.Najważniejsze, że zamiast oburzenia zaczyna u nas królować zdziwienie. Jak to wszystko w ogóle trzyma się kupy? Niełatwy triumf zdrowej ciekawości nad zalewem wątrobianej żółci i anielskiej troski, jest stanowczo niedocenianym osiągnięciem pierwszej dekady transformacji w Polsce. Gdyby jeszcze nie te żałosne odprawy prezesów...

JANUSZ JANKOWIAK