W lutym w USA rozpoczęto budowę większej liczby domów niż oczekiwali ekonomiści, ale odbicie nastąpiło z najniższego poziomu od 1997 r., jaki zanotowano w styczniu. Jednocześnie zmalała liczba pozwoleń na takie inwestycje.
Rynek stopniowo stabilizuje się, ale powodów do zmartwienia nie brakuje. Jednym z nich jest rosnąca liczba Amerykanów o słabej zdolności kredytowej, którzy nie spłacają kredytów hipotecznych.
Amerykańskie banki wcześniej niż Rezerwa Federalna (Fed) zareagowały na kryzysową sytuację. Od kilku miesięcy zaostrzają kryteria w udzielaniu kredytów. Niektórzy specjaliści mówią, że wyręczają Rezerwę Federalną. Carl Tannenbaum, ekonomista w chicagowskim banku LaSalle, należącym do ABN Amro, twierdzi wręcz, że rynek do tego stopnia kontroluje przepływ kapitału, że Fed już nie musi ingerować.
Z kwartalnego sondażu przeprowadzonego przez bank centralny wynika, że 16 proc. banków zaostrzyło standardy udzielania kredytów hipotecznych. To największy skok od 1991 r. Proces ten zaczął się nasilać od dziewięciu miesięcy.
Tymczasem dla koniunktury w nieruchomościach i innych sferach ekonomii pojawiło się nowe zagrożenie. Chodzi o prawdopodobne skutki załamania na rynku hiszpańskim, najbardziej dynamicznym w Europie w ostatnim dziesięcioleciu, gdzie pieniądze zainwestowało wielu obywateli innych państw naszego kontynentu. Banki narzucają tam deweloperom dużo bardziej rygorystyczne warunki niż dzieje się to w USA, a koszty zaciągnięcia kredytu hipotecznego bywają pięciokrotnie wyższe niż za oceanem. W tym roku ceny domów mogą tam spaść o 10 proc., co groziłoby poważnymi skutkami w całej Europie. Jeśli wzrost stóp procentowych przyspieszy, powstanie ryzyko załamania na tym rynku. Obniżka cen domów o 30 proc. zmniejszy tempo PKB Hiszpanii o 1,8 pkt. proc.