Zaskakująco dobrze wypadła kwietniowa sprzedaż detaliczna w Ameryce. Co prawda jej roczna dynamika wyniosła zaledwie 2 proc., czyli tyle samo, co w marcu i o prawie połowę mniej niż średnio w ostatnich 12 miesiącach, ale po wyłączeniu sprzedaży aut było znacznie lepiej. Dynamika podniosła się do 4,5 proc. wobec 4,8 proc. przeciętnie w ostatnich 12 miesiącach. Wydawałoby się, że te dane stanowią sprzyjającą okoliczność dla wzrostu notowań na giełdzie. Tak się jednak nie stało. Dlaczego?
Musimy pamiętać, że sprzedaż detaliczna przedstawiana jest w ujęciu nominalnym. To oznacza, że przy obecnej inflacji, szacowanej w kwietniu na 4 proc., tempo wzrostu jest niezadawalające. Całkowita sprzedaż w ujęciu realnym spada, a po wyłączeniu sprzedaży samochodów rośnie niewiele.
Nawet uwzględniając bazowy wskaźnik CPI, który ma według prognoz wynieść w kwietniu 2,4 proc., sytuacja jest kiepska. Do tego presja inflacyjna nie słabnie. Ceny importowe zwiększyły się w kwietniu w USA aż o 15,4 proc., czyli najwięcej od początku zbierania takich danych w 1983 r. W efekcie doszło wczoraj do znacznego wzmocnienia dolara (maleje prawdopodobieństwo dalszych obniżek stóp procentowych) oraz wyprzedaży obligacji. Rentowność 10-latek w Ameryce podskoczyła wczoraj o prawie 0,09 pkt proc., do 3,86 proc. i znów zbliżyła się do górnej granicy trendu bocznego, jaka wypada przy 3,9 proc. Jej pokonanie oznaczałoby odwrócenie się spadkowej tendencji rentowności. To zaś byłby zły znak dla giełd, gdyż podnosiłaby się atrakcyjność papierów skarbowych wobec akcji.
S&P 500 od blisko 4 tygodni balansuje w rejonie 1400 pkt. To charakterystyczny poziom, bo jest związany z dołkami z sierpnia i listopada 2007 r. Trudności z ich przełamaniem wskazują, że na rynku akcji, mimo ostatniej poprawy notowań, nie doszło jeszcze do przełomu. Gdyby się udało pokonać ostatni szczyt przy 1414 pkt, mielibyśmy powód do optymizmu. Zniżkę zapowie zejście poniżej 1372 pkt.