Kiedy rozmawialiśmy w ubiegłym roku, mówił pan, że czeka na paniczną wyprzedaż na rynku. Ostatecznie do niej nie doszło. A może wciąż ona jest przed nami?
Faktycznie, nie widziałem tej paniki na naszym rynku, ale spodziewam się, że wciąż jest ona przed nami. W pewnym momencie wskaźniki analizy technicznej wskazywały na mocne wyprzedanie rynku i była dyskusja, czy będzie jeszcze gorzej, czy nadchodzi czas odbicia. Zakładałem wtedy, że czeka nas dalsze schodzenie na niższe poziomy – i jednak się tutaj pomyliłem. Rynek skupił się na poziomie stóp procentowych i stał się wrażliwy na sygnały płynące ze strony banków centralnych. Uważam jednak, że problemem długoterminowym nie jest inflacja i stopy procentowe, ale przede wszystkim jest to wyczerpywanie zasobów, które zapewniały boom gospodarczy. Z tego bierze się moje pesymistyczne podejście zakładające, że większą wyprzedaż i panikę, która by ją kończyła, też mamy przed sobą. To jednak pewnie bardziej kwestia nie miesięcy czy też kwartałów, lecz lat.
W tym krótszym terminie rynki żyją jednak działaniami banków centralnych. Te nadal uderzają w jastrzębie tony, natomiast inwestorzy zdają się widzieć coś innego. Ten rozdźwięk nie jest niebezpieczny?
Optymizm na rynku jest zbyt duży, można nawet mówić o euforii. Wynika to z wielu czynników, nawet psychologiczno-socjologicznych. Nie doświadczyliśmy wielkiej bessy. Kiedy mówię wielkiej, mam na myśli zakres spadków i jednocześnie okres ich trwania. Mieliśmy tąpnięcie covidowe, ale tak naprawdę trwało ono bardzo krótko. Prawdziwej bessy nie było od kilkunastu lat. Wielu analityków i zarządzających nie ma doświadczeń w tym zakresie. Patrząc natomiast szeroko na gospodarkę, to jednak jeszcze raz wrócę do wyczerpywania zapasów wzrostu. Dotyczy to nie tylko rynku giełdowego. Proces przeceny aktywów będzie dostosowywał się do możliwości nabywczych, a te przecież spadają ze względu na inflację. Istotne będzie też bardzo duże zróżnicowanie majątkowe na świecie.