Postanowiliśmy porównać te historyczne przypadki z obecną sytuacją pod kątem dwóch kluczowych kwestii: umiejscowienia na mapie cyklu koniunkturalnego oraz fundamentów spółek i związanych z nimi wycen akcji.
Pierwsza historyczna próba pokonania pułapu 45 tys. pkt bardzo szybko zakończyła się wyjątkowo boleśnie dla posiadaczy akcji. WIG sforsował ten poziom praktycznie jedynie na chwilę na początku maja 2006 r., po czym poddał się gwałtownej fali przeceny, która w ciągu niespełna pięciu tygodni sprowadziła jego wartość o ponad 20 proc. w dół. Były to bardzo dramatyczne chwile, zwłaszcza dla nowicjuszy, których do kupowania akcji skusił wcześniejszy wielomiesięczny trend wzrostowy.
Co prawda WIG dość szybko wylizał się z ran i ponowił atak na 45 tys. pkt, a potem zaczął na nowo bić historyczne rekordy, ale był to już ostatni etap hossy. W połowie
2007 r. nadeszła wielka bessa, a w połowie 2008 r. WIG na nowo był poniżej 45 tys. pkt. Musiały minąć ponad dwa lata, by indeks powrócił powyżej tej granicy. We wrześniu 2010 r. znów udało się wspiąć powyżej 45 tys. pkt, ale i tym razem było to nietrwałe osiągnięcie. Pamiętny krach z sierpnia ub.r. na nowo zepchnął WIG poniżej tej granicy. Obecnie znowu pojawia się perspektywa jej pokonania. Czy i tym razem sforsowanie tego pułapu będzie oznaką wkraczania w finałowy etap trendu wzrostowego? Niekoniecznie. Z poniższej analizy wynika, że tym razem warunki do kontynuacji zwyżki wydają się lepsze mimo niesprzyjającej na pierwszy rzut oka sytuacji gospodarczej.
Mapa cyklu koniunkturalnego – tym razem blisko dołka, a nie na szczycie
Cykl koniunkturalny jest najważniejszą siłą ekonomiczną, jaka decyduje o zmianach cen akcji w horyzoncie kilku lat. Historia warszawskiej giełdy to potwierdza. Licząc od początku 1996 r. inwestorzy mieli do czynienia z czterema, pięcioma (w zależności od tego, jak liczyć spowolnienie na przełomie lat 2004/2005) wielomiesięcznymi fazami wzrostowymi oraz z czterema głównymi falami spadkowymi. Nie ma jednocześnie wątpliwości, że fazy te były zależne od tego, w jakim kierunku zmierzała koniunktura gospodarcza. Na potrzeby niniejszych wywodów przyjmijmy dla uproszczenia, że wyznacznikiem koniunktury jest wskaźnik PMI dla polskiego przemysłu. W przeszłości cykliczne dołki wskaźnik ten wyznaczał w przedziale od 38 do 47 pkt (pomijając dołek łagodnego spowolnienia z 2004 r.), zaś cykliczne szczyty były ustanawiane w przedziale od 52 do 57 pkt. Jak na tej mapie koniunktury uplasowały się wspomniane historyczne przypadki, kiedy WIG pokonywał pułap 45 tys. pkt? W maju 2006 r. polska gospodarka była mocno rozgrzana – PMI przekraczał 53 pkt. We wrześniu 2010 r. koniunktura była jeszcze gorętsza – odczyt sięgał 54,7 pkt. Widać zatem, że w obu przypadkach polski przemysł był w strefie kształtowania się szczytów koniunktury. Innymi słowy, potencjał do dalszej poprawy był już ograniczony, rosła zaś groźba odwrócenia się cyklu na spadkowy. Mamy zatem prostą i logiczną odpowiedź na pytanie, dlaczego w latach 2006 i 2010 nie udało się trwale (na zawsze) pokonać pułapu 45 tys. pkt.