Budżet 2000

W Polsce niepodzielnie zdaje się panować przekonanie, że dyskusje publiczne zawsze zbaczają z zasadniczego tematu. Przy czym: im ważniejszy problem - tym bardziej znosi dyskutantów na manowce. Szczególne nasilenie tego fascynującego zjawiska przypada nieodmiennie na czas debatowania kwestii ekonomicznych. Wówczas dywagacje luźno związane z tematem zaczynają, zdaniem wielu, żyć po prostu własnym życiem autonomicznym. Za najjaskrawszą ilustrację działania "prawa znoszenia" służy niezmiennie od lat każda kolejna debata podatkowo-budżetowa. Oczywiście, nic bardziej błędnego niż takie właśnie, mocno zakorzenione w potocznej świadomości, przekonanie. U nas nawet margines bywa centrum.Co powinno być zasadniczym tematem debaty budżetowej? Weryfikacja spójności założeń makroekonomicznych. A co staje się przedmiotem najbardziej zażartych sporów? Zależy, w którym momencie: raz to, raz owo. Tak nam wmawiają ironiczni oszczercy. Na szczęście łatwo ich zdemaskować.Weźmy pierwszy z brzegu przykład. Ostatnio Komisję Finansów Publicznych rozgrzała do białości cena dolara. Jest to, jak powszechnie wiadomo, zagadnienie o absolutnie priorytetowym dla państwa znaczeniu. A przy tym całkowicie bezpieczne, bo w końcu prognozować cenę dolara każdy może. Posłowie uzbrojeni w swe nieomylne przekonania dokładali przez czas dłuższy starań, by wydusić z rządu przynajmniej wstępną deklarację dalszego osłabiania złotego.To wcale nie śmieszne. Jest w tym śmiertelna powaga i żelazna konsekwencja. Przecież wiadomo, że po tym wszystkim, co wyrabia się w komisjach sejmowych z rządowym projektem budżetu, złoty nie ma prawa się obronić. Jest więc w stu pięćdziesięciu sześciu procentach prawidłowe, że rozmawia się nie o sposobach zweryfikowania nieweryfikowalnego budżetu ZUS, nie o tym, jak sprawdzić efektywność wydawania pieniędzy przez kasy chorych, ale licytuje się odważnie cenę dolara: 4 złote 15 groszy, panie pośle; pan raczy żartować, drogi kolego, najmniej 4,30. I tak dalej.Trzeba powiedzieć głośno i wyraźnie: odwagi, panie i panowie. Niektórzy naprawdę w lot chwytają sens waszej pracy i wysoko ją oceniają. Powinno być najmarniej 5 złotych. Przecież to właśnie w imię wiarygodności budżetu toczy się w Komisji Finansów Publicznych zaciekły spór o wytypowanie odpowiednio niskiej ceny złotego. Chodzi o to, by cena dolara za bardzo nie odstawała od innych, podjętych już wcześniej przez parlamentarzystów działań na rzecz zdrowej gospodarki.Doceńmy to. Doceńmy zdolność budowania przez posłów solidnych ciągów logicznych. No, bo pomyślmy tylko, co by się działo, gdyby tak owocnym wysiłkom na rzecz uszczuplenia wpływów i zwiększenia wydatków budżetu towarzyszyło niezłomne przekonanie, że złoty jednak się nie wykopyrtnie? To by dopiero było. Kupy by się nie trzymało. A tak, trudno zaprzeczyć, że się jednak trzyma. Złoty musi nisko upaść. Bez dwóch zdań. Po dokładnym wyobracaniu podatków, stawek, ulg, po odpowiednich wysiłkach podjętych na rzecz nieszczelności systemu zabezpieczeń społecznych, po porcji takiej solidnej pracy, cudów nie ma. Spadnie złoty, spadnie, spokojna głowa.W tej sytuacji tylko naiwniak, który nic nie pojmuje, będzie się czepiał, że ludzie odpowiedzialni za finanse publiczne zajmują się jakimiś bzdetami, zamiast sprawami naprawdę ważnymi. To całkiem nie tak. Wszystkie sprawy ważne zostały już przecież załatwione. A teraz trwają właśnie intensywne prace, mające na celu wyszlifowanie ostatnich nierówności, usunięcie nikłych śladów sprzeczności z udoskonalonego projektu budżetu. Stąd właśnie tak zaciekłe dyskutowanie odpowiednio wysokiej ceny dolara, tej ostatniej z rzeczy ważnych i niezałatwionych.Chodzi o to, żeby wszystko w budżecie pasowało do siebie, jak pięść do nosa. Żeby nawet mucha nie siadała. Żeby nikt nie mógł posłom zarzucić, że wypuścili takiego samego gniota, jak rząd im podsunął. Co to, to nie.

JANUSZ JANKOWIAK