Nigdy nie jest tak źle, żeby nie mogło być gorzej. Stwierdzenie to idealnie pasuje do opisu sytuacji w branży maklerskiej. Od wielu lat kondycja krajowych domów maklerskich, delikatnie mówiąc, pozostawia sporo do życzenia. I praktycznie co roku wśród brokerów panuje przekonanie, że jesteśmy blisko uklepania dna, po czym przychodzą kolejne miesiące i rzeczywistość brutalnie weryfikuje te założenia. Co jakiś czas fala uderza jednak ze wzmożoną siłą. Tak dzieje się właśnie teraz. Lista problemów i wyzwań, przed którymi stoi branża maklerska, jest bardzo długa. Niewykluczone nawet, że jesteśmy aktualnie w momencie, który na dobre zmieni oblicze rynku maklerskiego w Polsce i to niekoniecznie na lepsze. Rynek nie rozpieszcza brokerów, ale też uczciwie trzeba przyznać, że i branża również nie jest w tej sytuacji całkowicie bez winy.
Gdzie jest to dno?
Kiedy rozmawia się z brokerami, to często powtarzają oni, że biznes maklerski jest cykliczny, więc w zasadzie chwilowe problemy należy po prostu przetrwać. Problem jednak w tym, że na naszym rynku wciąż pozostajemy w bardzo niskim punkcie tego cyklu, a nawet można zaryzykować stwierdzenie, że nie osiągnęliśmy jeszcze dna. Wydawać by się mogło, że przypadło ono na lata 2013–2016. Wtedy to na rynku usług maklerskich doszło do wielkich przetasowań, które były sygnałem, że sytuacja jest naprawdę poważna. Ich symbolem było wycofanie się z Polski Credit Suisse Securities, KBC Securities oraz ograniczenie działalności przez ING Securities (obecnie BM ING BSK). Firmy te odgrywały na naszym rynku istotną rolę, jednak z powodu trudnych warunków musiały zejść z pola bitwy. Inni przetrwali, ale też wielu pośredników z tego okresu wyszło mocno poobijanych. Już wtedy właściciele firm inwestycyjnych zaczęli się zastanawiać, jak na nowo zorganizować biznes maklerski, tak aby przetrwać trudne czasy. To właśnie na ten okres przypadły decyzje o włączeniu kolejnych domów maklerskich w struktury banku. Drogę tę przeszły m.in. DM BZ WBK, DM mBank czy też BM ING BSK.
Później przyszedł jednak rok 2017 i o kryzysie w branży maklerskiej znowu zapomniano. Biznes zaczął się kręcić, zyski domów maklerskich wyraźnie wzrosły i wydawało się, że branża wchodzi na ścieżkę rozwoju. Z dzisiejszej perspektywy wydaje się jednak, że był to bal na „Titanicu". Niby rynek wypłynął na spokojniejsze wody, złapał znowu wiatr w żagle, ale niewielu dostrzegało, że na horyzoncie jest góra lodowa, do której się nieuchronnie zbliżamy. Liczyło się tylko tu i teraz. Wyglądało to tak, jakby o zasadzie, że biznes jest cykliczny, brokerzy pamiętali tylko w gorszych czasach.
Pierwsze zgrzyty i sygnały, że chyba niekoniecznie płyniemy we właściwym kierunku, pojawiły się w II połowie 2017 r. W wielu przypadkach sygnały ostrzegawcze zostały jednak zlekceważone, szczególnie że większość domów maklerskich zamknęło rok wyraźnymi zyskami, które też wiązały się z premiami dla pracowników. Prawdziwe problemy pojawiły się jednak już w 2018 r. i trwają właściwie do dzisiaj i na pewno nikt, kto funkcjonuje w branży maklerskiej, nie może ich lekceważyć.
Oczywiście cykliczność biznesu maklerskiego, o której tyle się mówi, związana jest w dużej mierze z koniunkturą giełdową. Ta poza wspomnianym rokiem 2017 nie rozpieszcza. Obroty na GPW nadal pozostawiają wiele do życzenia. W okresie od stycznia do sierpnia tego roku średnie dzienne obroty na GPW to 786 mln zł. W tym samym okresie w 2017 r. było to 959 mln zł. Ofert publicznych, które historycznie były ważnym źródłem przychodów dla branży maklerskiej, jest jak na lekarstwo. W tym roku na GPW przeprowadzono jedynie dwie oferty publiczne, a wartość największej z nich wyniosła niewiele ponad 35 mln zł. W 2017 r. przeprowadzono 11 ofert, a największa miała wartość prawie 4,4 mld zł. Liczby te nie pozostawiają złudzeń odnośnie do tego, jaki mamy trend w branży, a przecież to niejedyne problemy, z jakimi muszą mierzyć się brokerzy. Do tego dochodzi też coraz mocniejsza konkurencja ze strony zagranicznych firm inwestycyjnych, które w tym momencie odpowiadają już za ponad 50 proc. obrotów na GPW.