W czwartek Fed opublikował opasły dokument pod nazwą "Flow of Funds Accounts" (rachunki przepływu środków). Z punktu widzenia analityków jedną z najciekawszych pozycji w tym publikowanym co kwartał materiale jest bilans pozarolniczego sektora przedsiębiorstw (z wyjątkiem instytucji finansowych).

Jest to pozycja ciekawa m.in. dlatego, że służy do obliczenia tzw. wskaźnika "q Tobina". Ten opracowany niegdyś przez noblistę, profesora Tobina, miernik przewartościowania lub niedowartościowania całego rynku, porównuje wartość rynkową akcji wszystkich spółek z wartością rynkową ich aktywów netto, czy też kosztem ich wymiany (właśnie te informacje są w raporcie Fedu). To coś w rodzaju ulepszonego wskaźnika cena/wartość księgowa (ponieważ niektóre pozycje wartości księgowej są oparte na nieaktualnych kosztach historycznych).

Jak wynika z najnowszych danych (na koniec IV kwartału 2008 r.), "q" spadł do 0,62, z 0,78 na koniec III kwartału 2008 r. Jak interpretować te dane? Z jednej strony, bardzo zaawansowany jest już długoterminowy proces "uatrakcyjniania" amerykańskich akcji - dla porównania, blisko szczytu hossy internetowej w 1999 r. "q" sięgał aż 3. W tym kontekście walory są już bardzo tanie, także jeśli pod uwagę weźmiemy fakt, że historyczna średnia tego wskaźnika wynosi około 0,8.

Czyli amerykańskim inwestorom nie pozostaje nic innego, jak wypełnić portfel tanimi "jak barszcz" akcjami? Niestety, sęk w tym, że w przeszłości najdotkliwsze trendy spadkowe na Wall Street kończyły się przy poziomie "q" znacznie niższym niż obecnie - wynoszącym zaledwie 0,3-0,4 (tak było np. na przełomie lat 70. i 80.). Gdyby i tym razem akcje miały stać się aż tak drastycznie tanie (w końcu obecny kryzys pod wieloma względami jest bezprecedensowy w skali kilkudziesięciu lat), wymagałoby to spadku "q" jeszcze o 35-50 proc.